W uszy wdarł się skowyt klocków hamulcowych. Od niepamiętnych czasów tramwaje hamują tu w mękach, by po stromym zjeździe od strony parku nie przeoczyć przystanku u wylotu mojej uliczki. W mieszkaniach żyrandole dzwonią, kryształy w szrankach również. Podobnie jest po każdym tąpnięciu w kopalni, której chodniki biegną pod ulicami. W mieszkaniach dzwoni wtedy jak na podniesienie. Przez te wszystkie lata mieszkańcy zdołali zżyć się z podniosłą oprawą ich codzienności.
Wysiadłem, postałem chwilę przed moim dawnym mieszkaniem spoglądając w dół Kościuszki, głównej ulicy mieszczańskiej dzielnicy miasta. Stojąc na południowym wzgórzu miasta z łatwością mogłem dojrzeć wywyższenie po drugiej stronie niecki, w północnej części miasta. Zdumiałem się. Nigdy przedtem kontury odległych budynków nie wydały mi się tak wyraźne, a barwy fasad tak soczyste. Zwykle widziałem stąd niewyraźne sylwety budynków, z ledwością przebijające się przez gęsty smog okrywający miasto.
Ruszyłem ulicą Kościuszki w stronę centrum miasta. Patrzyłem na okazałe kamienice. Niemiecka inteligencja uciekła stąd, kiedy miasto stało się polskim w 1922 roku. Przestronne mieszkania, z dwuskrzydłowymi drzwiami do salonu, z niezliczonymi pokojami, spiżarkami, służbówkami, a bywało, że i ze służbą, zajęli polscy urzędnicy, i to na lepszych warunkach, niż ich niemieccy poprzednicy. Pożyczki na jeden procent miały sprzyjać nowym budowom. Polskie miało tu być lepsze niż niemieckie. Wiedziałem to od mamy. Życie towarzyskie dzielnicy kwitło, ulice pulsowały wigorem mieszkańców. Po wojnie, wraz z nadejściem „komuny”, nastała workowa estetyka. Miasto zalała wszędobylska szarość, zaczęło się stopniowe obumieranie dzielnicy.
Zatrzymałem się by zaczerpnąć parę solidniejszych łyków powietrza. Zacząłem je rozcierać po podniebieniu i smakować. Ni kwaśno, ni gorzko. Ni siarki, ni chloru, ani amoniaku. Maceracja powietrza inna niż dawniej. Żadnych lotnych związków, benzopirenów ni innych wydzielin przemysłu, pracującego na rzecz zwycięstwa światowego proletariatu. Nie czuć już smrodu, wyróżniającego moją ziemię rodzinną, kiedy była jednym z przemysłowych bastionów imperium radzieckiego.
Jestem w mieście kojarzonym z węglem. żelazem, chemią ale i z karnawałem pióropuszy górniczych na partyjnych wiecach. Jestem w mieście, znanym z tego, że na wniosek miejscowych pisarzy, dostąpiło zaszczytu bycia Stalinogrodem. I to już w dwa dni po śmierci Genialnego Wodza. W mieście tym padł zatem rekord świata w wiernopoddańczym hołdzie. Kiedy wodza przestano wkrótce wielbić, przywrócono miastu stare miano. Stalinogród pozostał jako miejsce urodzenia w wielu dowodach osobistych, jak na przykład u mojej Babci, urodzonej w 1902 roku. Takie to miasto. Moje miasto. Urodziłem się w nim i spędziłem pierwszych 34 lat życia. Wielka polityka szarpie nim, kiedy zechce. Wyjechałem stąd w stanie wojennym, po wyjściu z internowania.
*
Zabieram grupę do autokaru. – Proszę wycieczki, historia tego miasta zawirowana, region transgraniczny, wszystko tu skomplikowane. Jeszcze niedawno, raptem półtora wieku temu, było tu wielkie nic. Lasy i błota. Znaleziono cynk, potem węgiel i zaczęło się Klondike z czarnym zlotem. Położony przy dwóch granicach, na przecięciu ważnych szlaków, cały region stawał się przemysłową potęgą Prus. Najnowsze w Europie maszyny i technologie instalowano właśnie tutaj. Między torem a rzeką, biegnącą równolegle do torów, powstało raptem bogate miasto, wykwit industrii, z dużą ilością kapitału. Tu instalowały siedziby gwarectwa, syndykaty, koncerny, tu budowano nowatorskie w formie wille przemysłowców i bankierów, powstające jak przysłowiowe grzyby po deszczu. To miasto nie powstawało miarowo, krok po kroku. Ono eksplodowało. Budowano od razu całe pierzeje ulic. Rosło nowoczesne miasto, jakich wtedy w sąsiedniej Polsce nie znano. Wyspiański się nim zachwycał, przyjeżdżając z zapyziałego podówczas Krakowa. W Katowicach można było podziwiać nowoczesną Europę. Z mnogością knajp, kawiarni, kin, eleganckich sklepów, klubów. Z dobrym porządkiem, kulturą na ulicy, eleganckimi strojami przechodniów. W tym mieście żyli ewangelicy, katolicy, żydzi. Trzy religie, parę narodów, acz było to miasto z dominacją niemieckości.
Widzę zdziwienie w państwa oczach. Rozumiem zaskoczenie, mało się o tych czasach mówi. Zaiste, sytuacja miasta zmieniła się, kiedy w 1922 roku stało się częścią Polski. Niemcy umknęli, kapitał też uchodził, do miasta zaś lgnęli Ślązacy walczący w powstaniach i kadra techniczna z innych stron Polski. Nowe państwo polskie nie potrafiło jednak stworzyć popytu na dobra Śląska w stopniu porównywalnym z Prusami. Hossa się skończyła. Polskie Katowice nadal stawiało jednak na wielkie i drogie budowle dodające splendoru.
Oto jedno z nich. Proszę spojrzeć na lewo. Mijamy właśnie najokazalszy gmach w całym regionie. Potężny czworobok budynków. Cztery piętra, parter i dwa piętra pod ziemią. Oto Gmach Województwa, czyli budynek Sejmu Śląskiego. Ogrom. Labirynt korytarzy liczy w sumie sześć kilometrów. A pod nim są jeszcze tunele. I skarbiec. Jeśli dostałby się w niepowołane ręce, jego sejf zatapiany jest w specjalnym basenie. Urząd w pruskim stylu, pomyślicie Państwo? Otóż nie! Powstał po przyłączeniu miasta do Polski. I tylko Polacy mogli wziąć udział w konkursie na jego projekt. Miał nie przypominać w niczym pruskich budowli. Miał to być polski stempel na ziemi przyłączonej do Polski po sześciu wiekach przerwy. I do tego miał być imponujący, monumentalny, doskonalszy niż pruskie dzieła. Choć budowany był tradycyjnie. Przyjeżdżały furmanki ze żwirem, piaskiem, kamieniem. Ludzie nosili cegły na plecach. Żadnych dźwigów. Przy gmachu Województwa zbudowano polską dzielnicę władzy.
Mijamy teraz ogromną katedrę w stylu klasycyzującym, której kopułę, ukończoną już po II wojnie, na żądanie komunistów, zbudowano niemal 40 metrów niższą niż planowano. Jesteśmy w eleganckiej, południowej dzielnicy miasta, niech nie dziwią zatem okazałe budynki “Śląskiego Chicago” lat 30-tych. Przedwojenne Katowice zasłynęły wtedy „śląską moderną”. A teraz ciekawostka. Spójrzcie Państwo na prawo, na słynny „drapacz chmur”. W latach 30. był jednym z najwyższych w Europie wieżowców mieszkalnych. Całe 17 pięter. W grupie nastolatków współzawodniczyliśmy, kto ostatni wskoczy, a potem ostatni wyskoczy z klatki windy. Była to winda typu pater noster. Nie miała drzwi i posuwała się bezustannie tym samym wolnym tempem, by można było wchodzić i wychodzić bez jej zatrzymywania.
Proszę państwa, opuszczamy przedwojenne Katowice. Przejeżdżamy pod torami kolejowymi, wkraczamy zatem w dzisiejsze śródmieście, dzieło Polski Ludowej, rozlokowane na północ od torów i rzeki Rawy, będącej w PRL ściekiem, dziś czyszczonym, nie cuchnącym już jak za komuny. Co widzimy? Blokowiska tu i tam. Śląską modernę nakryła wielka czapa funkcjonalizmu alla PRL. Ale i powstały ciekawe bryły. O paradoksie, nowatorskie pomysły nadal były tu mile widziane. Miały bowiem pokazywać potęgę robotniczego miasta sukcesu. Chociaż w rzeczy samej to, co składało się na codzienność to przede wszystkim wszechobecna szarość, trujące pyły, popękane domy, smród rzeki. W domach, kobiety pucowały szyby gazetami codziennie. Dziwne? Wiedzą Państwo może, że na Zachodzie, kiedy tu klaskano Gierkowi, mówiono, że to „nowy bermudzki trójkąt śmierci”. Zgony noworodków, masa wcześniaków, ciężkie choroby, krótkie życie górników i innych ludzi ciężkiej pracy, to przykłady katastrofalnej socjalistycznej industrializacji. Do dzisiaj skutkującej rozgałęzioną patologią. Ale zostawmy to. Tak, proszę Państwa, jesteśmy w osławionej Czerwonej Katandze, jak wtedy mówiono. Pod naszymi stopami zaś miasto podziemne, pełne kopalnianych chodników i wyrobisk. Osobny świat. Ze swoimi regułami gry, tragediami, specyficznym łamaniem losów, znojem ciężkiej roboty. Podobno od pokładów węgla idą ku nam pozytywne energie. Słońca za to było mało. Nie potrafiło się przebić przez grubą warstwę przemysłowych wyziewów.
**
Strefa Kultury. Dzieło ostatniej dekady. Lubię tu zachodzić, nawet kiedy nic się nie dzieje. Nazwa ilustruje stan ducha włodarzy. Politycy i urbaniści nawykli dzielić tu wszystko na strefy. Mimo siermiężnej nazwy, powstały kompleks budowli jest cudem architektury. I to w śródmiejskiej lokalizacji Katowic. Strefa powstała wprawdzie na terenie byłej kopalni Katowice, ta jednak była położona centralnie. Jej głównym obiektem pozostaje jednak nadal, zbudowana obok kopalni i czynna od 1971, hala widowiskowo-sportowa na 12 tys. widzów popularnie zwana „Spodkiem” ( jako żywo kojarzy się bowiem ze statkiem UFO). Do dziś jest najbardziej rozpoznawalną ikoną architektury Katowic i wciąż imponuje śmiałością formy. Nieopodal „Spodka”, w ramach rzeczonej Strefy Kultury, powstaje w 2013 roku gmach będący siedzibą Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji (NOSPR). Trzeba doń podejść, by docenić maestrię koncepcji, trzeba wejść do środka, by docenić kunszt rozwiązań będących dziełem zespołu Tomasza Koniora. Zarówno bryła jak i wnętrze Domu Muzyki to geniusz prostoty i elegancji wspaniale ze sobą połączonych. Wspaniałość w skali światowej. „Pudełko w pudełku”. Zewnętrzne ”pudło”, którego elewacja pokryta jest cegłą i czerwonym klinkierem w wąskich wnękach biegnących całą długością budynku okien, to trudna technicznie konstrukcja, która chroni przed drganiami z zewnątrz ( z uskoków w zawałach po górniczych i z ruchliwej arterii obok). Ogarnia ono nie stykające się z nim „pudełko wewnętrzne”, czyli salę koncertową przypominające kadłub koraba. Sala koncertowa na 1800 słuchaczy, z ruchomym plafonem nad sceną i otwieranymi wrotami do tzw. komór wybrzmiewania, to cudo samo w sobie. Akustyce sali podporządkowane jest wszystko. Również pofałdowane ściany przypominające erodowane boki Wielkiego Kanionu Kolorado. Muzykom dech zapiera. Słuchaczom też.
Dwa stojące obok gmachu NOSPR obiekty Strefy Kultury również zasługują na miano cudów. Międzynarodowe Centrum Kongresowe to kolejne pudełko, tym razem „pudełko na buty, na które ktoś nadepnął”, jak powiada jeden z jego twórców z warszawskiej pracowni architektonicznej Jems Architekci. Czarny prostopadłościan, z ażurową elewacją (pokryty jest bowiem czarną siatką cięto-ciągnioną, zrobioną z arkuszy blachy), przedzielony jest na dwie części nieregularną szczeliną porośniętą trawą. Obniżający się dach budynku (z łąką na pokrywie “nadepniętego pudła”) zdumiewa przybyłych. Nieopodal, bezpośrednio na terenie gospodarczym byłej kopalni Katowice ( której wieżę szybową zachowano i służy dziś za punkt widokowy) powstało, w zasadniczej części podziemne, nowe Muzeum Śląskie. Podświetlone nocą przyciąga oko iluminowanym spektaklem surrealistycznej kopalni. Lubię tu przychodzić. Ba, dzięki Strefie, zacząłem lubić bywać w tym mieście, chcieć czuć jak zmienia swoje ustawienia w kosmosie.
Arcydzieła stojące na pokopalnianym terenie tworzą architektoniczny ikonostas miasta. Razem tworzą urbanistycznie domkniętą całość, sąsiadującą ze strefą uniwersytecką, z jej znanym i nagradzanym budynkiem biblioteki. Ikonostas Strefy Kultury jest dziełem sztuki przekraczającym wszystko, czego dokonano dotąd w Katowicach (i to pamiętając o wspaniałej bryle Sejmu Śląskiego z roku 1926 i drugim co do wysokości w Europie “drapaczu chmur”). Dla miasta szukającego dziś metropolitalnej tożsamości, wymyślającego niekiedy dziwne hasła promocyjne w rodzaju: „ Katowice miasto ogrodów”, Strefa Kultury jest symboliczną ale i faktyczną “ucieczką do przodu”. Pozwala chlubić się sukcesami „miasta dla odmiany”, do tego niesionego „dobrymi energiami”( jak głoszą slogany promocji miasta).
***
Zatrzymałem się przed „Krystynką”. To lokal z czasów młodości, przy głównej ulicy w mojej dzielnicy. Wchodząc do środka spostrzegłem wysmakowany wzór szyldu z napisem: „Krystynka wróciła z Wiednia”. Klimatyzowane wnętrze, pastelowe ściany, zgrane z lśniącą czernią stolików. Spokój, wyluzowana muzyka i powitalny uśmiech młodej kelnerki, wystarczały za piękne zaproszenie. Usiadłem tam, gdzie w starych czasach siadało się tylko w sytuacji wyższej konieczności, i to przy skrajnej determinacji. Jeśli, oczywiście, dowieźli piwo. Chodzi o stolik pod toaletą, zwaną potocznie haźlem. W zatłoczonym lokalu tłoczyły się same chłopy, spragnione złocistego płynu – nie ważne, tyskiego czy zabrzańskiego. I tak wszystko miało ten sam kwaśny smak piwnego cienkusza. Przy stoliku, obok haźla, było się skazanym na najdotkliwsze uderzenia odoru szczyn, zmieszanego z wszędobylskim lizolem. Dzięki sportom radomskim i krakowskim, klubowym, giewontom, wypalanym bez umiaru, w całym lokalu śmierdziało haźlem sensu largo, co nie przeszkadzało docenić szczególności woni dobywającej się z haźla sensu stricto.
Zamówiłem co trzeba i się rozrzewniłem. Rozejrzałem się po lokalu szukając obrazów z okresu „wczesnego Gierka”. Napis nad bufetem głosił wtedy, że piwo tylko do konsumpcji. Nabywało się je przy kontuarze. Bufetowa miała przygotowany dyżurny talerzyk z połówką jajka na twardo, pochlapanego majonezem i posypanego czerwonym proszkiem papryki. Podając piwo, podsuwała go każdemu i odsuwała natychmiast po nabiciu rachunku na kasę. Nikt nie zażyczył sobie konsumpcji z talerzyka, choć za nią zapłacił. Układ był jasny i akceptowany przez obie strony. Brało się tyle butelek piwa, ile dało się unieść; w każdej chwili życiodajnego płynu mogło przecież zabraknąć. I często brakowało. A płaciło się tylko za jedno pokropione jajeczko per zamówienie. Piwosze, w kłębach dymu papierosowego, sprawdzali pod światło zawartość flaszki na okoliczność farforcli. Natrafi się dziś na peta? Na zapałkę? A może na muchę? Ludzie lubili wiedzieć, co piją, chociaż wyboru nie mieli.
Wszedłem do pachnącej toalety, umyłem twarz. Chris Botti, delikatnymi dźwiękami trąbki dochodzącymi z niewidocznych głośników, rozmasowywał mi uszy. Znakiem czasu transformacji w tym kraju jest to, że w toaletach jest pięknie, sączy się muzyka i miękkiego papieru toaletowego nie brakuje. Kiedy wyszedłem, omszały pint litovela już czekał na stoliku. Spojrzałem na stolik pod ekranem teleplazmy . Przy nim wianuszek niewiast, wszystkie w wieku naokołobalzakowskim. Popijają białe wino z lodem, poddziobują sałatę przyrządzoną na włoską modłę.
Dlaczego Krystynka wróciła z Wiednia? – spytałem kelnerkę.
No bo wróciła, i już. I ma się dobrze w nowej scenerii- odpowiedziała Uśmiechnięta Buzia. Zamówiłem lobkovicza. Wiedziałem, że zaraz polubię ten świat. Spojrzę na swoje miasto życzliwie, szczędząc mu utyskiwań do których nawykłem.
Niech żyje wyższość miłościonienawiści nad nienawiściomiłością.
Zygmunt Barczyk
2018