Miles Davis, król jazzu, muzyk który nie zwykł osiadać na artystycznych laurach. Zmienił jazz parokrotnie. Wstrząsnął bepopem, nagrał pierwszy album cooljazowy, był prekursorem jazz-rocka. Zachwycony Strawińskim i Chopinem, uznany mistrzem improwizacji, kojarzony był jednak z lakonicznym, melodycznym stylem gry, ceniącym dźwięk ”najdoskonalszy, czyli ten tuż obok ciszy”. Życiowo miał parę wywrotek. Liczne kobiety, codzienna koka, strzelanki w półświatku, odloty straceńcze. Chora wątroba, zatrucia organizmu, terapie odwykowe. Tym czego dokonał nudził się natychmiast. Wzbraniał się przed zaszufladkowaniem, wciąż szukał nowego wyrazu dla swojej muzyki, zwłaszcza w brzmieniu trąbki, w pulsacji utworów, w aranżacjach.
Jest koniec lat 60 tych. Muzyka, polityka, stosunki rasowe; wszystko nabrzmiałe, Ameryka wzburzona. Po śmierci Johna Coltrane’a i Dizzy Gillespiego ale i Martina Lutera Kinga, Miles wiedział, że chce grać inaczej niż dotąd. Coraz chętniej wraca do bluesa, Muddy Watersa, ale i słucha Jimmi Hendrixa, czuje narastającą potrzebę wypowiedzenia się w brzmieniu elektronicznym. Jak mówił w wywiadach, chciał wprowadzić do swojej muzyki „cały ten elektryczny fajans”. Inspirowały go też nowe efekty stosowane w muzyce rocka. Nowalijki techniczne tamtego czasu: fortepian elektryczny Fendera, keybord, elektryczny bas, kusiły szansą na nową artystyczną oprawę jazzowego feelingu. Słuchał uważnie muzyków pod kątem nowych idei, wreszcie zaprosił ich do swojego projektu. Wayne Shorter, Chic Corea , Herbie Hanckock, Dave Holland, Jack de Johnette pomogli mu zagrać „po nowemu” podczas nagrywania płyty „In a silent way”. To ważne nagranie w dorobku Milesa, acz przełom miał nastąpić niebawem. Z udziałem tych i wielu innych muzyków.
Najpierw był „elektryczne granie” na słynnym Newport Jazz Festival, potem nagranie. Wchodząc do studia w sierpniu 1969 roku, Miles wiedział że chce być słuchany rownież przez nie jazzową publikę, żyjącą klimatem festiwalu Woodstock. Był wtedy w znakomitej formie, został akurat wegetarianinem, uwolnił się od narkotyków, ćwiczył boks. W swojej autobiografii napisze potem:
” …mówiłem muzykom, że mogą robić co chcą, grać cokolwiek słyszą, ale muszą mieć to co robią, jako akord. A wtedy wiedzieli co mogli robić i to robili. Ogrywali ten akord, by brzmiało to efektownie (…)a ja dyrygowałem jak dyrygent, gdy tylko zaczęliśmy grać albo pisałem jakieś nuty dla kogoś, albo kazałem mu grać różne rzeczy, w miarę jak słyszałem, że muzyka rośnie, wychodzi. Było to jednocześnie luźne i ścisłe( …), w ten sposób nagranie to polegało na rozwoju procesu kreatywnego, na żywej kompozycji. Było jak fuga albo motyw, od którego wszyscy odbijaliśmy się. (…). Wiedziałem, że to czego chcę, wyniknie z pewnego procesu a nie z jakiegoś z góry zaaranżowanego chłamu.”
Nagrana wtedy w poetyce fusion płyta “Bitches Brew” oznaczała muzyczną rewolucję. Stała się symbolem powstania jazz rocka. sławne później zespoły jak The Mahavishnu Orchestra, Weather Report, Shakti, czy muzycy tacy jak Carlos Santana, Frank Zappa, nie zaistnieliby gdyby Miles Davis nie nagrał wcześniej „Bitches Brew”.
W rzeczy samej jest to dzieło zbiorowe, które autor sygnował określeniem: “pod muzycznym kierownictwem Milesa Davisa”. Muzycy pojawiali się w studio i znikali, niektórzy zagrali sporo, inni jedynie kilka dźwięków. Obok Milesa, za twórcę brzmienia na płycie uznaje się Teo Macero, producenta. To on połączył w całość skrawki improwizowane w studiu przez muzyków, często łącząc w całość dźwięki zagrane przez ludzi, którzy nawet w studio się nie spotkali. Powstało wiele wersji nagrania, w następstwie tego wiele wydań płytowych pod tym samym tytułem.
Klub Spółdzielca w Katowicach. Rok 1974. Na sali pasjonaci muzyki, w tym studenci wydziału jazzu. Większości przybyłych znany był wcześniejszy dorobek Miles Davisa. Podłączyłem do dobrej jak na tamte warunki aparatury przywieziony właśnie ze Szwecji winylowy album „Bitches Brew”. Muzyka wywołała spore zamieszanie. Cóż za sound ! Ściana dźwięków. Elektroniczny czad, pogmatwane aranże, intensywny puls. Odjazdy w kosmos nieznane z wcześniejszych nagrań. Zaskoczenie nową tkaniną muzyki wyprzedzało zdolność oceny. Tak było wtedy wszędzie.
Geniusze, nowatorzy, przebojowi kreatorzy, nawet jeśli uwielbiani, pchając twórczy wózek, zawsze mają przed sobą schody. Miles też tego doświadczył, acz za każdym artystycznym zwrotem zdobywał nową publiczność. Był bowiem mistrzem wyczuwania nowych trendów i to zanim inni się spostrzegli.
”Bitches Brew” nawet dzisiaj uważana jest za trudną muzykę, nie jest grana równie często jak jego słynne płyty z okresu bopu i cool. Daleko jej do popularności ”Kind of Blue”, „Birth of the Cool”, czy „Milestones”. Mimo to jej wpływ na to, co grano po 1969 roku trudny jest do przecenienia. Walorem geniuszy jest i to, że nawet jeśli już nie prezentują się nam bezpośrednio to i tak są obecni w dziełach twórców zainspirowanych ich charyzmą.
Zygmunt Barczyk