Podczas wiosennego rejsu, tym razem wokół Morza Śródziemnego, Marsylia była ostatnim portem, który mieliśmy odwiedzić przed powrotem do Barcelony, skąd lecieliśmy z powrotem do Szwecji. Nie znaliśmy Marsylii i byliśmy pełni oczekiwania przed wizytą w tym drugim co do wielkości francuskim mieście.
Prognoza pogody według pokładowej telewizji przewidywała słoneczny dzień. Na wszelki wypadek wyszliśmy na pokład aby sprawdzić to osobiście. Świeciło słońce, ale powietrze było chłodne i wiał silny wiatr. Na pokładzie zawsze wieje, ale głównie na morzu, nie w portach. Na wszelki wypadek ubraliśmy ciepłe kurtki, a Małżonek zabrał nawet czapkę i rękawiczki, ukradkiem, aby nie zostać wyśmianym przez żonę. Kto nosi w kwietniu czapkę i rękawiczki na Francuskiej Riwierze?
Na nadbrzeżu poczuliśmy pełną siłę wiatru. Porwał nas i omal nie przewrócił. – Czy w Marsylii zawsze tak wieje?, spytałam watrownika w uniformie. – O nie! Mistral zamówiliśmy specjalnie dla państwa. Tylko na dziś – brzmiała odpowiedź.
Mistral! Słowo nie było mi obce. Przewijało się we francuskich ksiażkach i filmach i miało romantyczny posmak, jak Cote d’Azur, calvados, pomme d’amour czy aperitif. Nie wiedziałam, że mistral to porywisty, lodowaty wicher z północy, omiatający francuskie wybrzeże jak tornado. Teraz już wiem.
Marsylię trzeba było jednak za wszelką cenę zobaczyć. Niepodobieństwem było pieszo pokonać niemal osiem kilometrów dzielące port od miasta. Skorzystaliśmy z portowego autobusu, mimo iż cena przewyższała koszt biletu samolotowego tanich linii ze Sztokholmu do Warszawy i z powrotem. Decyzja była słuszna. Na tej trasie nie było żadnych dróg dla pieszych. Przy wjeździe do miasta autobus minął kościół w neo-bizantyjskim stylu, którego wieże właśnie restaurowano i ochronne płachty na rusztowaniach wydymały się na wietrze jak żagle.
Wysiedliśmy w pobliżu nowoczesnego kompleksu muzealnego z przestrzennymi powierzchniami przy nadbrzeżu. Tam wicher szalał ze wzmożoną siłą. Należało mocno się zaprzeć, aby nie zostać zwianym do morza. Czapka i rękawiczki bardzo się Małżonkowi przydały. Zwiedzanie miasta ułatwiła elektryczna kolejka z odkrytymi wagonikami, jakie czasem widuje się w lunaparkach. Tu pełniła ona rolę pojazdu dla turystów. Wagoniki wspinały się pod górę pokonując ostre zakręty wąskich uliczek, aby w końcu dotrzeć do najwyższego punktu miasta z Katedrą Matki Boskiej Obronnej (Notre Dame de la Garde) na szczycie. Przewiani na wskroś turyści biegali pochyleni wokół kościoła, niestety niedostępnego do zwiedzania uniesionym mostem zwodzonym. Wieżę kościelną zdobiła monumentalna, pozłacana statua Madonny. Wmurowana tablica informowała, że w 1947 roku Karol Wojtyła, późniejszy papież Jan Paweł II, modlił się tu do Matki Boskiej.
Z wysoka podziwialiśmy zarówno widok na miasto jak i na morze ze swymi wysepkami i tę najsłynniejszą, znaną pod nazwą Château d’if hrabiego Monte Christo. Wzburzone morze pokrywały rzędy spienionych fal pędzonych wichrem do brzegu.
Po powrocie do miasta, przysiedliśmy na moment w mijanym bistro, aby się rozgrzać koniakiem, a potem nie pozostało nic innego jak zacisnąć zęby i ruszyć w dalszą drogę. Na szerokich ulicach wiało jeszcze bardziej. Była niedziela, wszystko pozamykane, nie było się gdzie schronić. Uratował nas otwarty dom towarowy Galeria Lafayette. Ale to Małżonek, a nie ja zaproponował, aby wejść do środka. Ja należę do tych nielicznych kobiet, których nie bawi oglądanie ciuszków. Dział z żywnością okazał się jednak interesujący. Ceny były dużo wyższe niż w Szwecji, szczególnie na mięso. Japoński antrykot składający się głównie z tłuszczu kosztował 340 euro za kilo. Dział rybny też zasługiwał na uwagę.
Nie po to jednak jechaliśmy do Marsylii, aby spędzać czas pod dachem. Skierowaliśmy więc kroki w kierunku starego miasta w nadziei, że na wąskich uliczkach będzie spokojniej. Nie mogliśmy bardziej się mylić. Zwarta zabudowa sprzyjała powstawaniu wirów powietrznych. Bez względu na kierunek zawsze szliśmy pod wiatr. Poza tym wiało ze wszystkich stron, nawet z góry i od dołu. Papiery i plastikowe torby z poprzewracanych pojemników wirowały w powietrzu. Oczy zaczęły szczypać od kurzu. Podobno mistral oczyszcza powietrze, ale początkowo wznieca tumany pyłu. Bałam się, że zainfekuje mi oczy. Kiedyś na greckiej wyspie Kefalonia też mocno wiało, chociaż w porównaniu z mistralem był to pieszczotliwy powiew. Tamten wiatr niósł z sobą wiele zanieczyszczeń co spowodowało dotkliwą infekcje. Przez dwa dni męczył mnie ból gałki ocznej i potoki łez. Mistral nie wyrządził nam krzywdy czego niestety nie oszczędził właścicielowi restauracji na świeżym powietrzu. Nagły powiew wichru wprawił w ruch wszystkie stoliki. Przesuwały się z hałasem po pochyłej powierzchni placyku w towarzystwie poprzewracanych krzeseł. Wicher łamał konary, w każdej chwili gałąź mogła trafić nas w głowę. Pora było powrócić na statek.
Mistral był nieprzyjemnym doświadczeniem. Dotychczas robiłam Małżonkowi wyrzuty, że wybrał niewłaściwy kraj do emigracji. Jeśli już zapadła decyzja, aby osiedlić się w innym kraju, mógł wybrać piękny klimat Francuskiej Riwiery zamiast zamiast nordyckiego chłodu. Ale po zmaganiach z mistralem przestałam narzekać na Małżonka i na szwedzki klimat. Znaleźliśmy się na statku dwie godziny przed planowanym odjazdem. Była pora podwieczorku, więc po męczącym dniu mogliśmy rozgrzać się herbatą i pokrzepić owocami i ciastem.
Następnego dnia rejs się kończył. Z Barcelony mieliśmy lecieć do Sztok-holmu. Statek przybijał do portu o 9 rano, a samolot odlatywał przed 13. Czasu było niewiele. Należało zejść ze statku w pierwszej turze. Podczas odpoczynku w kabinie z pokładowego głośnika dał się słyszeć głos kapitana: „Silny wiatr uniemożliwia precyzyjną nawigację i statek na razie nie może opuścić portu. Przepraszamy pasażerów za tę niedogodność.” Tego nikt się nie spodziewał. Co robić? Przy opóźnieniu, nie zdążymy na samolot. Statek stał w porcie przez cały wieczór i część nocy.
Wczesnym rankiem poczułam, że statek jest w ruchu. Płynęliśmy do Barcelony, ale przyjechaliśmy za późno. Na szczęście całą wycieczkę, rejs i lot, kupiliśmy w biurze podróży jako pakiet. Biuro było odpowiedzialne za załatwienie nam powrotu. Przyjaciele towarzyszący nam w podróży próbowali zadzwonić do biura. Na morzu dzwoni się przez satelitę. Nie zawsze się to udaje i dużo kosztuje. Personel w recepcji pomagał jak mógł w uzyskaniu połączenia. Znalezienie zastępczego lotu zajęło sporo czasu.
Dopiero na godzinę przed przybyciem do Barcelony dowiedzieliśmy się, co nas czeka. W międzyczasie korzystaliśmy z dodatkowego dnia na morzu. Wiatr ucichł, było pogodnie, więc wystawialiśmy twarze na słońce.
Statek przybił do portu o godz. 17. Tego samego dnia nie było już lotu powrotnego. Mieliśmy przenocować w Barcelonie i lecieć następnego dnia z Lufthansą zamiast z Air France. Taksówka w żółwim tempie wiozła nas do hotelu. Jechaliśmy w godzinach szczytu. Hotel leżał na obrzeżach miasta, niedaleko lotniska. Otoczenie nie zachęcało do spaceru, kilka biurowców i stacje benzynowe wciśnięte pomiędzy autostradę i lokalne szosy. Wróciliśmy do hotelu, gdzie w barze siedzieli nasi przyjaciele przy piwie i pizzie. Przyłączyliśmy się do nich. Teraz mogliśmy już żartować z naszej przygody i wspominać miłe wspólne chwile. Należało jednak położyć się wcześnie. Miano nas obudzić już o wpół do trzeciej w nocy. Samolot odlatywał o 06:50. Ogólnie znana jest moja niechęć do wczesnego wstawania. Staram się tak planować podróże, aby zapewnić nam wygodne pory lotu. Niestety nie sposób ustrzec się przed wypadkami losowymi. Pobudka w środku nocy było dokładnie tak nieprzyjemna, jak się obawiałam. Małżonek narzekał, że jadalnia hotelowa nie była czynna o tej wczesnej porze. Zamiast śniadania dostaliśmy suchy prowiant. Ale potem wszystko poszło jak z płatka.
Biuro podróży załatwiło transfer na lotnisko ogromnym autokarem, mimo iż miało nim jechać zaledwie osiem osób. Przez dwie godziny siedzieliśmy w hali odjazdów dyskutując i rozwiązując większość problemów światowej polityki. Tylko ja milczałam. Niecałkowicie rozbudzona nie byłam w stanie udzielać się towarzysko. Nasi przyjaciele posilili się croissantami i kawą w lotniskowej kafeterii. Małżonek jakoś zapomniał o śniadaniu.
Dopiero na pokładzie zjedliśmy hotelowe kanapki, a Lufthansa zaprosiła na kawę i ciasto. We Frankfurcie zmienialiśmy samolot i kiedy podchodziliśmy do lądowania, tu i ówdzie, widoczne były białe plamy świeżego śniegu. Po przesiadce czekał nas znów poczęstunek. Stewardessa polskiego pochodzenia w dowód etnicznej lojalności donosiła Małżonkowi coraz to nowe napoje. Wszystko dobre co się dobrze kończy. Mieliśmy znów szczęście w nieszczęściu. Następnego dnia Lufthansa rozpoczęła kolejny strajk.
Teresa Urban