ZYGMUNT BARCZYK: Paweł z Dąbrówki Cherlawej

  1. Kiedy wysiadł z taksówki poczuł ucisk w żołądku. A więc jest tu znów. Mała osada górnicza, z dala od śródmieścia. Zamknięta w sobie. Jest w typowym miejscu Wungiellandu, skąd ludzie chętnie czmychali do Wunderlandu. Dworując sobie z miejscowych, Paweł z Piotrem często cytowali passus: „Jak tylko kto przyjedzie kto mercem z F-u, miejscowi luzują wentyle w oponach, co by trocha tego frischluftu z Faterlandu się nawdychać”. Uwielbiali ten śloncki witz.

Stanął przed kamienicą przy głównej ulicy, która wije się wąską wstęgą pośród familoków. Kiedyś można było spotkać facetów w zakurzonych kufajkach, przechodzących tędy po szychcie. Każdy w kasku z lampką górniczą, z pochłaniaczem gazu na piersiach. Spojrzenia uwyraźnione czarnymi obwódkami oczu. Taka górnicza henna. Nawet w łaźni nie dało się zmyć miału węglowego z twarzy. Dziś ulica opustoszała. Główną jest nadal, bo suną po niej autobusy. Z jednego miasta dużego do drugiego. A między miastami zrudziała ziemia, kikuty drzew, cherlawe łąki, ogromne wysypiska. W środku  tego poprzemysłowego pustkowia, niczym Las Vegas pośrodku pustyni, stoi Pawłowa osada. Dąbrówka Cherlawa.

– „Śląsk to ziemia, gdzie ptaki latają nisko nad błotnistą łąką”. – Pawłowi udało się kiedyś wzbudzić zdziwienie w oczach Piotra tym passusem. – Albert Camus. Tak, tak, mein lieber schatz!

Spojrzał na nową tabliczkę z nazwą ulicy. Kiedyś nazwana była imieniem Wodza Rewolucji. Pikanterii nazwie ulicy, w bądź co bądź niewielkiej osadzie na skraju metropolii, nadaje fakt, że w śródmieściu  Miasta Czarnego, będącego czas jakiś Stalinogrodem, ulicy imieniem Wodza Rewolucji nie było. Wielkiego Włodzimierza zesłano w świat przykurczonych familoków, by oddychał sadzą i kurzem krętej ulicy, przemierzającej robotniczą kolonię.

Gdy pytano Pawła, skąd pochodzi, odpowiadał rebusem:

– Wzrastałem w Trójkącie Śmierci, tuż przy Trójkącie Trzech Cesarzy, a widok z okna miałem na Bulwar Wodza Rewolucji. Obok płynęła rzeka, od wieków oddzielająca świat cywilizowanego Zachodu od dziczy Wschodu. Hmm, jaka ulga, żem po słusznej stronie rzeki się urodził! – Mówiąc to, próbował wytrzymać, by nie wybuchnąć śmiechem, widząc konsternację na twarzy pytającego.

Wszedł ostrożnie po skrzypiących drewnianych schodach. Zalakowanych na czerwono, jak niegdyś. Minął ausgus na półpiętrze, zardzewiały jak zawsze. Pachniało kapuśniakiem i mdłym zapachem środków czyszczących. Jak dawniej. Słychać było płacz dziecka i chrapliwe krzyki kobiety. Z telewizorów dochodziły gardłowe głosy prezenterów reklam. Ściśnięcie w piersiach. Za chwilę usłyszy szczęk klucza i otworzy drzwi z mosiężną wizytówką: E.A. Pakulowie.

Wszedł do kuchni, rzucił na ziemię plecak. Obszedł mieszkanie, rozciągnął story, pootwierał okna. Śpiące na parapecie gołębie z furkotem wzbiły się w powietrze. Szyby solidnie zakurzone. Niegdyś bywało, że zmiętą gazetą czyszczono je codziennie, by lśniły. Od czasu, kiedy Renatka jest na leczeniu, nikt tu nie mieszka i nie bywa.

Waha się, czy otworzyć drzwi do pokoju przy kuchni. Czuje tę samą co zawsze niechęć przed naciśnięciem przeklętej klamki. A kiedy już zdoła się przemóc i wejdzie do środka, czuje ten sam odór. Odór ojca. Tak to nazywa. Po śmierci ojca nigdy niczego tu nie urządzał, starał się nie wchodzić. Teraz też nie wejdzie.

Wszedł do stołowego. Postał chwilę, wpatrzony w ścienny zegar, który od dawna nie poruszał wahadłem. Usiadł za stołem. Bardzo nie chciał przywoływać obrazów z przeszłości. Same zaczynały napływać.

Matka krzyknęła: „Ewald!” – i ojciec zasiadał w milczeniu do obiadu. Po powrocie z roboty brał do ręki „Sport” („Przeglądu Sportowego” nie dotykał, bo warszawski), rzucał się na kaucz w swoim pokoju i tak tkwił aż do posiłku. Żyli w mieszkaniu we czwórkę, we czwórkę zasiadali do stołu. Stary nikogo nie witał, tylko siadał za stołem, w siatkowym podkoszulku, z neclikiem na głowie. Kiedyś jeszcze krytykował to co Adela mu nawarzyła, potem i z tego zrezygnował. Kiedy nie pił, milczał. Czasem coś do Renatki zagadał. Była jedyną osobą w domu, którą zauważał. Syna od dawna miał za nieudacznika. Ściślej – od czasu, kiedy ten zaczął się interesować poezją i sztuką. Budził tym jego obrzydzenie. „Dewiant pieprzony!” – mawiał. Tego zwrotu i matka później zaczęła używać. Paweł do dziś zachodzi w głowę, skąd Stary znał to słowo. Wiedział o świecie serdecznie mało, szanował tylko to, co ślonckie. Zaś z rzeczy użytkowych cenił tylko to, co wytworzone w F-ie. Był kiedyś w Reichu, u siostry, więc wiedział, co dobre. Nie to co tu, u czerwonych, gdzie wszystko było kupą gnoju i barachłem.

Komunistów nie znosił, choć bynajmniej nie ze względów ideologicznych. Słabo się w tym orientował. Chodziło mu głównie o to, że to są Zagłębioki, czyli lumpy, albo żydy, czyli ubeki. A wszyscy oni szuje i darmozjady. Był liczykrupą. Lubił co wieczór liczyć zarobione pieniądze. Szelest banknotów wprawiał go w radosne uniesienie. Chodził na fuchy. To tam nauczył się pić. Chociaż pracował na kolei, dorabiał jako malarz pokojowy. Nieźle płacono, częstowano obiadem i wódką. Z początku sam na gorzołę grosza nie tracił. To przyszło później. Wieść gminna niosła, że fachowcem był dobrym. Niezawodnym i punktualnym. A więc i do roboty chętnie proszonym. Bardzo dumny był z opinii o nim. Pawłowi zaś kołki na głowie ciosał:

– My, Ślonzoki, som takie! Robotne i akuratne. A z ciebie co bydzie?! Na jakiego miglanca się rychtujesz? Ludzie patrzą na ciebie jak na pedała jakiego. Może jeszcze na jakie balety pójdziesz?

Mówił to, z odrazą spoglądając na tomiki poezji Bursy, Stachury, Wojaczka, leżące w pokoju syna. Chyba kiedyś, pod nieobecność Pawła, do nich zaglądnął. Na ścianie (kanciapa 2×3, bez okna, postawiono bowiem ściankę tekturową, by powiększyć jadalnię) jego niesmak budził wielki afisz przedstawiający Buddę (było to zdjęcie Buddy Daibutsu w Kamakura).

Starego irytowało chyba to, że syn nigdy mu nie odpyskował. Patrzał tylko na niego tymi swoimi mnisimi oczyma skurczony (długo ćwiczył to przed lustrem, by wzbudzić swoim wyglądem furię u Starego).

Wreszcie doszło do rękoczynów. Najpierw oberwało się Adeli, żonie. Potem Pawłowi (który natychmiast nastawił drugi policzek i bezzwłocznie weń oberwał). Ojciec nigdy nie ruszył Renatki (ta zaś przy każdym ataku agresji ojca chlipała w swoim pokoju, który zajmowała wraz z matką). Kiedy zaczął pić za własne, zaczął i bić regularnie. Matkę napastował niemal codziennie. Kiedyś uderzył ją tylko dlatego, że ulało jej się z talerza, który mu pod nos podstawiła. Wtedy Paweł nie wytrzymał. Wstał, podszedł do ojca i kopnął go w podbrzusze. Ten padł na podłogę. Krzycząc z przerażenia, matka uklękła przy nim, gotowa do reanimacji. Paweł chwycił pędzel, zanurzył go w wiadrze z czerwoną farbą i na ścianie w stołowym napisał: BUC ĆWOK GNÓJ.

Wyszedł i już nie wrócił. Zamieszkał u siostry matki, w mieszkaniu, z którego widać było okna domu Piotra. W śródmieściu Miasta Czarnego, na ulicy Królowej Kwiatów. Znaczy – w innym świecie. Kiedyś mieszkali u siostry matki całą rodziną. Było ciasno. Przenieśli się do Dąbrówki, kiedy zwolniło się mieszkanie po zmarłych rodzicach ojca Pawła. Ostatnią licealną Paweł i Piotr mogli zaliczyć razem, znów, jak dawniej, siedząc w jednej ławce. Wtedy odżył.

Paweł uśmiechnął się do swoich myśli. Przypomniał sobie, że Piotr lansował inną wersję atmosfery domu w Dąbrówce. Chętnie przywoływał obrazy sielanki. Odpusty huczne, biesiady przy akordeonie i gitarze. Odjazdowe hekele, przedni galert, wyborna cytrynówka na spirytusie. A te kołocze… I to rzewne Renatki śpiewanie. Niby oazowe, niby harcerskie, a takie rzewnie greckie. Piotr mógł jej śpiewu słuchać bez końca. Paweł tłumaczył mu nadaremno:

– Jedyny miły okres w tym domu to ten, kiedy Stary wreszcie odszedł. W zaświaty.

– Dla mnie to tam u ciebie, w tym górniczym grajdole, był prawdziwy Śląsk, nie na Królowej Kwiatów.

– No boś taki inteligencki Ślonzok był od zawsze – tłumaczył mu Paweł. – U nas zawsze było po plebejsku. Matka się mnie wstydziła, nie lubiła pytań sąsiadek: „A co to takiego pani syn studiuje?”. Przez gardło by jej nie przeszła polonistyka. Mówiła tylko, że syn na Uniwersytecie.

Paweł machinalnie spojrzał na ekran telefonu. Żadnej wieści. Westchnął, oparł się rękoma o stół. Nie bardzo wiedział, czego tu szuka. Wstał. Zaczął chodzić po pokoju. Wyglądnął na zasnutą przedwieczornym letargiem ulicę. Przywoływał obraz matki. Była zaryglowana w sobie, nieprzystępna. Nawet dla samej siebie. Liczyła się tylko dyscyplina i porządek. Paweł nieraz pytał siostrę Renatkę: „Zauważyłaś, by matka kiedykolwiek śmiała się do rozpuku? Albo żeby się upiła?”. Liczył się tylko obowiązek. Obowiązek był antidotum na całą niezrozumiałość świata. Był też schronieniem przed zasranym życiem, które miała z tym palantem. Do głowy jej nie przyszło, żeby go rzucić. Bo miejsce żony jest przy ślubnym.

Nie lubiła siebie w tym wszystkim, Paweł był o tym przekonany. Nie wiedział, jak się do niej zbliżyć. Nie chciała tego. Szorstka była dla dzieci. Byli tylko częścią jej Obowiązku. A Rodzina, wiadomo, to Święty Obowiązek. Co rano latała za róg do kościoła świętego Antoniego z Padwy. Żeby się utwierdzić, że jej poświęcenie ma sens. I jest doceniane. Wracała upewniona. To były jedyne chwile, kiedy widzieli jej pogodny wyraz twarzy. Świat dla niej istniał tylko w dwóch wymiarach. Rzeczy były słuszne i niesłuszne, zacne i niecne. I wiedziała, że należy się urobić. Bo tylko człowiek urobiony jest Bogu miły. I Bóg na takiego wejrzy dobrym okiem. A leń patentowy zawsze szatanowi powolny będzie. Renatka mówiła Pawłowi nieraz: „Matka bała się rozpaczy. Bała się, że się rozpadnie. A jak się rozpadnie, to Bóg, zawiedziony nią, machnie ręką, i ona pójdzie do piekła. Czy ty wiesz, że ona wodę z Lourdes, którą dostała od ciotki Gertrudy, kropelkami Staremu do piwa wlewała? Żeby stał się cud!”.

Paweł usiadł ponownie za stołem, ukrył twarz w dłoniach. Zawsze źle na niego działają wspomnienia. Wyrzuca sobie tę skłonność do samobiczowania. A biczuje się, bo wie, że opuścił matkę, zostawił ją z krzyżem Pańskim. Stary ją przeżył. Wciąż nieznane są okoliczności jej śmierci. Paweł nie przyjechał na pogrzeb. Był już wtedy w Szwecji. Jako emigrant polityczny, nie dostał wizy wjazdowej do Polski. Było to zaraz po stanie wojennym. Na pogrzeb ojca zaś nie przyjechał, bo nie chciał. Mógł bez przeszkód przybyć, w Polsce akurat zaczęło się zmieniać. Świeczki zapala tylko na matczynej części rodzinnego grobowca. To też ma sobie za złe, ale nic na to nie poradzi.

Zygmunt Barczyk

Lämna ett svar