Iluzjon zaprasza

Ten felieton będzie o filmie, ale wymaga wyjaśnienia. Naszym filmowym guru jest Aleksander Kwiatkowski. Kinematografia współczesna to jego rewir. Nie ośmieliłabym się naruszyć owych granic więc pisać będę wyłącznie o filmach mej młodości.

Mieliśmy dwa kina w pobliżu, Moskwę i Stolicę. Moskwę oddano do użytku już w 1950 roku. Dwukondygnacyjny budynek z ciekawą architekturą niestety zburzono i zastąpiono tuzinkowym szklanym kolosem, nie współgrającym z pozostałą zabudową. Kino Stolica budowano na moich oczach na początku lat 50-tych. Pamiętam żółtawy pył unoszący się wokół, kiedy fasadę okładano płytami z kremowego piaskowca. Stolica przetrwała do dziś, ale po zmianie nazwy na Iluzjon prezentuje stare klasyki filmowe.

Jako dziecko brano mnie do kina na poranki, ale pierwszym filmem jaki zapamiętałam był „Kala Nag”, brytyjska ekranizacja opowiadania Rudyarda Kiplinga o przyjaźni indyjskiego chłopca ze słoniem. Prawdziwe zainteresowanie filmem rozbudziło się u mnie jednak dopiero w okresie dorastania.

Osobom niewtajemniczonym w realia PRL może zdawać się, że nie mieliśmy dostępu do zachodnich filmów, że karmiono nas ideologiczną filmową papką ze Wschodu. Nic bardziej błędnego. Do Polski sprowadzano wiele wartościowych filmów. Istniała także produkcja rodzima, głównie reminiscencje wojenne, na przykład „Kanał” czy „Zakazane piosenki”, ale entuzjazm wszystkich nastolatków budził przede wszystkim bohater „Popiołu i diamentu”, Zbigniew Cybulski. Brałam wtedy prywatne lekcje angielskiego u rodzonej cioci idola. Kiedyś zastałam go tam z wizytą i od tej pory przychodziłam punktualnie na lekcje i nie opuszczałam żadnej, w nadziei, że znów Go ujrzę.

Będąc nastolatką pochłonęła mnie bez reszty pasja filmowa: kupowałam regularnie tygodnik „Film”, wycinałam fotosy gwiazd i biegałam do kina kilka razy w tygodniu. Kino było tanie, ulgowy bilet kosztował niecałe trzy złote, co nie stanowiło uszczerbku dla naszego skromnego rodzinnego budżetu. Mimo żelaznej kurtyny na ekrany wchodziły zachodnie filmy, głównie francuskie i włoskie, przeważnie czarno-białe, co dodawało im ekspresji. Podziwiałam damy filmu francuskiego, Michelle Morgan, Danielle Darieux, amantów, starszawego Jeana Gabina i młodziutkiego Gerarda Philipe’a, oraz nowe, wschodzące włoskie gwiazdy, Ginę Lollobrigidę i Sophię Loren walczące o palmę pierwszeństwa. Sława i nieco banalna uroda Giny nie przetrwały próby czasu i przygasły po małżeństwie z południowo-afrykańskim chirurgiem Christianem Barnardem, podczas gdy Sophia Loren pozostała pięknością nawet na starość.

Kiedy weszła na ekrany szwedzka romantyczna opowieść „Ona tańczyła jedno lato”, o której wszyscy mówili, zapragnęłam ten film obejrzeć. Był dozwolony od lat osiemnastu i mogłam to zrobić tylko w towarzystwie osoby dorosłej. Ubłagałam mamę, aby ze mną poszła. Siedziałyśmy pochłonięte akcją o trudnej, grzesznej miłości dwojga młodych, aż do momentu, kiedy pokazano szokującą – jak na owe czasy – scenę, kiedy w plenerze dochodzi do pierwszego zbliżenia kochanków i u leżącej na wznak dziewczyny widoczna jest naga pierś. – Po co ja cię na to wzięłam? – syknęła zgorszona mama. Wszyscy widzowie wokół usłyszeli ten komentarz, a ja zaczerwieniłam się ze wstydu.

Kiedy na ekrany miał wejść film „Czarownica” z Mariną Vlady, wszystkie młode kinomanki ogarnęło podniecenie. Film był owiany legendą. Na ulicach pojawiało się coraz więcej dziewcząt z długimi jasnoblond włosami à la czarownica. Film wyświetlano w kinie Polonia, pod którym w kolejce po bilety rozgrywały się dantejskie sceny. Był dozwolony od osiemnastu lat, więc i tym razem potrzebowałam mamy jako towarzystwa. Udało mi się w końcu kupić dwa bilety od konika po cenie dużo wyższej niż normalna. Miejsca nie były obok siebie, co uważałam za zaletę, gdyby mamie znów przyszło do głowy głośno komentować akcję. Urzekła mnie uroda bohaterki i tajemniczy romans. Sądziłam, że film rozgrywa się we Francji, ponieważ główny bohater, którego grał Maurice Ronet i wykonawczyni tytułowej roli byli Francuzami. Wiele lat później, mieszkając już w Szwecji, dostrzegłam w programie telewizyjnym film „Czarownica”. Obudziły się dawne wspomnienia. Postanowiłam go ponownie obejrzeć. Ku memu bezgranicznemu zdziwieniu mówiono w nim po szwedzku, a akcja rozgrywała się w Dalarna. Film stracił z tego powodu nieco ze swej magii, ale po części pewnie i dlatego, że nie oglądałam go już oczyma ciekawej świata nastolatki.

Gdy w latach 60 rozeszła się wieść, że film „Przeminęło z wiatrem” wyprodukowany już w 1939 roku i to w kolorze nareszcie będzie miał polską premierę, nie posiadałam się z radości, że obejrzę sławną ekranizację ukochanej powieści. Film miał iść w kinie Moskwa, niedaleko mojej szkoły. Dostałam bilet na seans zaczynający się zaraz po lekcjach. W szatni natknęłam się na koleżankę-intelektualistkę z mojej klasy. Podzieliłam się z nią entuzjastycznie wspaniałą nowiną. Spojrzała na mnie z pobłażliwym uśmieszkiem; wydało mi się, że w jej wzroku dostrzegłam lekkie politowanie nad trywialnością moich zainteresowań. Film spełnił z nawiązką wszystkie oczekiwania. Zarówno książka, jak i film ukształtowały cały mój obraz wojny stanów. Czysto racjonalnie przyznaję wprawdzie rację stanom północnym, ale sercem jestem po stronie Konfederacji.

Mniej więcej w tym samym czasie weszły na ekrany dwa francuskie filmy „Głos przeznaczenia” i „Preludium sławy” o cudownym dziecku nazwiskiem Roberto Benzi, który jako mały chłopiec stał się sławnym dyrygentem. Główną rolę, czyli samego siebie, grał urodziwy, ciemnowłosy, młodziutki Roberto. Po obejrzeniu obu filmów zakochałam się w nim na umór. Była to oczywiście miłość platoniczna, a raczej fantazja o miłości. Kiedy okazało się, że Roberto ma przyjechać do Warszawy, aby dyrygować w filharmonii, moje uczucie przybrało bardziej realną formę.
Z bijącym sercem wybrałam się na koncert i zasiadłam wśród publiczności, która w dziewięćdziesięciu procentach składała się z podlotków takich jak ja. Zamiast słuchać muzyki, wpatrywałam się rozmarzona w smukłą sylwetkę dojrzalszego niż w filmie artysty. Po zakończonym koncercie dziewczęta wpadły w euforię i tłum wielbicielek wbiegł na scenę, aby z bliska podziwiać idola i zdobyć jego autograf. Dałam się też ponieść uczuciom i zrobiłam to samo. Roberto miał niewyraźną minę i szybko schronił się za kulisami, gdzie nie miałyśmy wstępu. Parę minut później ktoś ujrzał go na schodach w kuluarach. Rzuciłyśmy się więc na korytarz i tam go dopadłyśmy. Przyparty do muru na podeście zaczął rozdawać autografy. Mnie też udało się zdobyć podpis na fotografii, którą nabyłam w czasie przerwy. Na tym zakończyła się nasza znajomość. Zdjęcie oprawiłam w ramkę i postawiłam na biureczku do adoracji. Ojciec zauważył kiedyś tę fotografię i nie przypuszczając, że czaję się w pobliżu, zapytał może niezbyt taktownie: — A co to za typek?. — Nie mów tak głośno, bo Terenia może usłyszeć i będzie jej przykro. Ona się w nim kocha – wyjaśniła szeptem mama, w imię kobiecej solidarności.

Kiedy niedawno sprawdzałam na internecie parę szczegółów dotyczących owych filmów, znalazłam aktualne zdjęcie dyrygenta. Tęgi, łysawy starszy pan z dużą, mięsistą twarzą i krzaczastymi brwiami niczym nie przypominał urodziwego Roberta. Muszę przyznać, że Małżonek postarzał się dużo szlachetniej.

Z młodzieńczych wakacji w Juracie mam wiele pięknych wspomnień. Mieszkałyśmy z przyjaciółką w domku na ulicy Ratibora pod formalną opieką jej babci. Pozostawiała nam wiele swobody w towarzystwie rówieśników; wielu naszych znajomków koczowało w namiotach w pobliżu. Pewne dni były szczególne, na przykład te, kiedy wybraliśmy się do kina aby obejrzeć dwa świetne filmy, kultowe dzieło Felliniego ”Dolce Vita” i ”Życie prywatne” z Brigitte Bardot. Oba szły tego samego lata w tygodniowym odstępie. Jurackie wyprawy do kina wspominam z dwóch przyczyn. Przede wszystkim same filmy zrobiły na nas ogromne wrażenie, a poza tym organizacja tych wypraw graniczyła w naszych oczach z ekstrawaganckim luksusem.

Jurata nie miała własnego kina, najbliższe było w Jastarni. Mimo. że obie miejscowości leżą blisko siebie, nie mieliśmy zbytniej ochoty na nocne powroty przez las, nawet w większej grupie. W owych czasach na Helu nie słyszało się wprawdzie o napadach, rabunkach czy gwałtach, ale widocznie zbyt mocno wzięliśmy sobie do serca przestrogi starszych, aby nie chodzić w nocy po lesie. Problem wyprawy do kina uległ wkrótce rozwiązaniu, które przekroczyło nasze najśmielsze oczekiwania. Groźny pan komendant z ośrodka wojskowego, w przypływie dobrego humoru, użyczył nam dwukrotnie do dyspozycji mikrobusiku z szoferem. Nie wiem za czyją sprawą się to stało. Może ojciec jednej z koleżanek, wysoko postawiony wojskowy, spędzający wtedy urlop w ośrodku, wstawił się za nami. A może załatwiła to babcia, szanowana w kręgach wojskowych wdowa po przedwojennym pułkowniku, będąca w dobrych stosunkach z komendantem. Czuliśmy się niezwykle ekskluzywnie kiedy mikrobus podjechał pod domek na Ratibora, aby przewieźć całe nasze liczne grono, do kina w Jastarni i z powrotem.

Z wypiekami na twarzach oglądaliśmy ”Słodkie Życie” zafascynowani nocnymi jazdami w luksusowych samochodach po Rzymie, nabrzmiałą seksem Anitą Ekberg potrząsającą burzą platynowych włosów, sfrustrowaną, tajemniczą Anouk Aime i pełnym męskiego uroku Marcello Mastroiani. ”Życie prywatne” poruszyło nas swym tragicznym zakończeniem. Birgitte Bardot była wówczas młodzieżowym idolem. Z przerażeniem i współczuciem śledziliśmy losy młodej aktoreczki, która zaszczuta przez media ulega wypadkowi czy może popełnia samobójstwo skacząc z okna. Do dziś pamiętam filmowany w zwolnionym tempie lot owianej pasmami jasnych włosów Birgitte przez podwórko-studnię.

Po powrocie dyskutowaliśmy filmy do późna w nocy. I doszliśmy wtedy do wspólnego wniosku, że nasze słodkie życie w Juracie nie jest wcale gorsze niż to filmowe. Chociaż nie jesteśmy aż tak piękni i bogaci jak bohaterowie filmu, możemy chodzić na potańcówki do Palomy, opalać się na złocistej plaży, mamy swoje flirty i romanse i robimy nocą samochodowe przejażdżki, wprawdzie nie po Rzymie, a po Helu. Możemy się nawet poszczycić nocną kąpielą jednej z koleżanek, chociaż nie w fontannie Di Trevi, tylko w zimnym Bałtyku, ale bardziej śmiałą, bo nie w wieczorowej sukni, a nago. Górowaliśmy nad bohaterami filmu tym, że nie byliśmy sfrustrowani, neurotyczni, zdeprawowani, zaszczuci ani dekadenccy. Byliśmy od nich zdrowsi psychicznie i chyba szczęśliwsi.
Wiele innych filmów utrwaliło mi się w pamięci. Ekranizacje znanych powieści: „Wojna i pokój”, „Na wschód od Edenu”, „Doktor Zjivago”. Filmy z Audrey Hepburn i Gregory Peckiem, na przykład „Rzymskie wakacje”, Hitchcocka „Okno na podwórze” czy „Ptaki”, „Grek Zorba”, filmy Polańskiego, „Noc wampirów, „Rosemarys baby” i „Repulsion”, a nawet westerny „W samo południe” czy „Rio bravo”. Lista mogłaby być dużo dłuższa, ale nie chcę amatorskimi refleksjami irytować filmowego profesjonalisty NGP.

Teresa Urban

Lämna ett svar