O PAX-ie można powiedzieć dużo: dobrze i źle. Bolesław Piasecki to jedna z ciekawszych postaci powojennej Polski, ale też wyjątkowo dwuznaczna.
Nasze rodzinne życie związane było z PAXem – jak domyślam się, był to jedyny rozsądny wybór, jaki mój Ojciec mógł dokonać. Wszystko oczywiście “z winy” Tadeusza, brata mojego Ojca, i jego zaangażowania na emigracji i pracy w Radio Wolna Europa. Ojciec, po skończeniu studiów po wojnie w Toruniu, zaczął pracować jako dziennikarz – najpierw w Bydgoszczy (wówczas PPS-owskiej) Gazecie Pomorskiej, gdzie jednak po krótkim czasie musiał zrezygnować (ze względu na Tadeusza!), później w bydgoskim Ilustrowanym Kurierze Polskim (popołudniówka wydawana przez Stronnictwo Demokratyczne), gdzie sytuacja się powtórzyła. Znalazł więc „schronienie” w oddziale bydgoskim Słowa Powszechnego. A później w innych paxowskich pismach. Tam przynajmniej nikt nie robił ojcu wyrzutów, że jego brat pracuje w Wolnej Europie. Był więc PAX dla naszej rodziny parasolem ochronnym – ba, myślę nawet, że posiadanie brata w Monachium było nawet dobrze widziane.
Właśnie jestem po lekturze książki Zygmunta Marii Przetakiewicza jr “Spowiedź grzesznika. Z PAX-u, Solidarności i Andersena”. Autor – nazwany w naszym środowisku Zającem – jest synem prawej ręki Bolesława Piaseckiego, czyli Zygmunta Przetakiewicza, słynnego bojówkarza przedwojennego ONR-u. Zyzio – bo tak o nim mówiliśmy w domu – to równie barwna postać jak Piasecki, z przedziwnymi kontaktami w KC PZPR, UB/SB i w Moskwie. Jednym słowem osoba wówczas wpływowa, choć szara eminencja. Nie wnikam tu w ocenę Zyzia – ma swoje za uszami, ale w stosunku do nas był zawsze lojalny i pomocny. To dzięki jego wpływom mogliśmy podróżować po Europie, ja dostawałem paszport, pomógł mi także, gdy zawaliłem egzaminy na studia na Uniwersytecie Warszawskim i mogłem drugi raz w tym samym roku zdawać egzaminy na ATK. Miał Zyzio jedną wadę – zbyt dużo pił, co mojemu Ojcu nie bardzo się podobało. W prywatnych kontaktach był zawsze sympatyczny, ja przyjaźniłem się z jego najmłodszym synem (nieco młodszym ode mnie) Krzysztofem, a Zyzio zawsze chciał bym się nim opiekował. Krzyś był chorowity – to mu chyba zostało na zawsze.
Zająca znałem tylko z widzenia. Chyba nigdy z nim dłużej nie rozmawiałem, nasze drogi w PAX-ie rozminęły się. On odszedł jako zbuntowany działacz młodzieżówki paxowskiej, gdy ja tam dopiero zaczynałem działać. Zając był bowiem związany z tak zwanymi WOSK-ami czyli Wojewódzkimi Ośrodkami Szkolenia Kadr (nazwa nieco myląca) – były to po prostu “młodzieżówki”, które działały wśród środowiska akademickiego w PRL-u, będące swego rodzaju alternatywą dla partyjnych ZMP, ZSP i mu podobnych. Na spotkaniach “woskowych” mówiono o wieloświatopoglądowości, krytycznie o stanie polskiej gospodarki PRL-owskiej, krytycznie o partii, dobrze o kościele… Był to, mały bo mały, łyk wolności od scentralizowanej propagandy partyjnej.
Siedzibą warszawskiego WOSK-u – nazywającego się StOSK (Stołeczny Ośrodek Szkolenia Kadr) – był najpierw adres na Nowogrodzkiej koło Kruczej, gdzie Zając wraz z Szeremietiewem, Stańskim i innymi (nie jestem pewien, ale chyba był w tej grupie też Przemek Hniedziewicz, Jan Król, Zygmunt Mańkowski, Andrzej Kostarczyk i ludzie spoza Warszawy, których nie znałem) chciał stworzyć “demokratyczny PAX w PAXie”, co może było szlachetne, ale naiwne. O tym, że naiwne można się dzisiaj przekonać czytając książkę Zająca.
Bywałem na Nowogrodzkiej często, ale jako zwykły członek StOSKu. Pamiętam tę atmosferę quasiopozycyjną, byłem jednak jeszcze zbyt młody, by to rozumieć i aktywnie uczestniczyć. Jak spora część “wywrotowców”, Zając wyleciała z PAX-u (on pisze, że odszedł sam). Gdy już się wszystko uspokoiło, to ja akurat byłem na tyle “dojrzały”, że zostałem szefem StOSKu. Tyle tylko, że siedzibę przeniesiono na ulicę Wspólną – do lokalu warszawskiego oddziału PAX-u (gdzie szefem był Zbyszek Lesiewski), by mieć “lepszą kontrolę” nad działalnością warszawskiej młodzieżówki. O tym epizodzie napiszę kiedyś osobno.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo zirytowała mnie książka Zająca Przetakiewicza, który już w tamtych czasach traktowany był jako swoisty ewenement – bo za jego “opozycyjnością” zawsze stał gotowy do ochrony syna, stary Przetakiewicz. Ale do czasu. Zając nie cieszył się więc sympatią, i nic dziwnego. Jak się czyta książkę “Spowiedź grzesznika” to rzuca się w oczy, że był przez całe życie nadęty, a jego dobre samo mniemanie, nie miało odpowiednika w mniemaniu otoczenia o nim. Zając nie sprawdził się więc ani jako samozwańczy „przywódca powstania w PAXie”, ani jako samozwańczy szef nowojorskiego Biura Solidarności, ani kanadyjskiego Biura Solidarności. Za każdym razem dochodziło do kłótni, dwuznaczności i skandali. Łącznie z oskarżeniami o defraudacje i pozwami sądowymi.
Obrazek więc nie najlepszy. W książce Zając oczywiście rysuje swój portret osoby skrzwdzonej – niekiedy błądzącej – ale pisane jest to pod publiczkę. Pisze o tym, że był rozpracowywany przez bezpiekę, ale jego dokumenty w MSW zostały zniszczone. Doprawdy dziwna historia. Nie pisze za to, że jego starszy brat Marian (występujący pod innym nazwiskiem) miał konszachty z milicją, działał w ORMO, a w IPN jest jego teczka kandydata na TW o pseudonimie „Klit”… Co oczywiście nie rzutuje na życiorys Zająca, ale pokazuje jak skomplikowana była sytuacja rodziny Przetakiewiczów.
Zmieniły się czasy i trzeba było napisać książkę tak, by zaspokoić gusta nowej opcji politycznej. Więc, gdy Zając pisze o Wałęsie, to jest to oczywiście TW Bolek, źle jest o Onyszkiewiczu, źle o KORze… mało zresztą dobrze o kimś. Z wyjątkiem własnej osoby… Wychodzi młody Przetakiewicz z tej książki jako przysłowiowy besserwisser, a publikowanie zdjęć ze wszystkimi spotkanymi przez niego osobami – od Prymasa Glempa, przez Kwaśniewskiego do Jaruzelskiego – to dodatkowy obciach.
Ale najbardziej drażni mnie w książce Przetakiewicza jr to, że pod niebiosa wychwala Bolesława Piaseckiego, uznając go za „najwybitniejszą postać powojennej Polski”. Tu już się nieco zagalopował. Bo choć dość rozsądnie pisze o roli jaką odgrywał PAX w PRL-u, to jednak działalność szefostwa PAX-u charakteryzuje przede wszystkim oportunizm i konformizmem – być może praktyczne cechy w tamtych czasach (bo dające schronienie wielu ludziom) – ale z perspektywy czasu moralnie podejrzane. Wszak byli ludzie i środowiska, które zdołały przetrwać komunę bez tego oportunizmu.
Rozumiem, że Zając “urodzony w PAX-ie” (Przetakiewiczowie mieszkali w sąsiedniej willi na Mokotowie obok Piaseckiego, a za drugim płotem mieszkali Reiffowie) siadywał jako dziecię na kolanach Bolesława, więc Wódz był mu bliski. Ale robienie z niego superwizjonera, który działał w złym czasie (tak Zając mówił prezentując książkę w Telewizji Republika – tak, tak: “to jego główne źródło informacji”) – brzmi dość dwuznacznie. Chyba, że przyjmiemy, iż w dzisiejszych czasach Piasecki byłby podporą Prawa i Sprawiedliwości i hołubił reaktywowany ONR. Wszak właśnie w “filozofii” Piaseckiego dzisiejsi narodowi radykałowie nad Wisłą widzieliby w nim swojego guru.
PAX był skazany na “zagładę”, gdy pojawiła się Solidarność – i tak się stało. Przestał istnieć, dzisiaj jakieś niedobitki tworzą coś, co nazywa się Civitas Christiana. Ale to twór jak z Antypodów. Jakiś czas temu, na przykład, działacze szczecińskiego oddziału CC protestowali by nadać jednemu z rond w mieście nazwę im. Jerzego Giedroycia… bo Giedroyć niepochlebnie wyrażał się na temat roli kościoła w Polsce i księdza Rydzyka…
Młody Przetakiewicz rysuje się więc jako wielki kabotyn, niestety… Znowu zmienił chorągiewkę, we wspomnianej Telewizji Republika i Klubie Ronina w Warszawie, wychwala pod niebiosa drugiego wielkiego wizjonera – Jarosława Kaczyńskiego, a najlepszym prezydentem RP dla niego jest Andrzej D.
Z PAX-u do śmaksu – mawiał Stefan Kisielewski, zresztą przyjaciel jego ojca, mimo że dzieliła ich polityka. Ale Zyzio – choć o podejrzanych koligacjach politycznych – miał w sobie jednak sporo pokory i rozsądku i był człowiekiem lubianym. Czego o Zającu powiedzieć nie można…
Tadeusz Nowakowski