Późne popołudnie 12 lipca 1983 roku. Dzisiaj całe przedpołudnie byliśmy poza domem. Kierownictwo AMS-u przeprowadziło z nami rozmowę, która dotyczyła zdrowia naszej czwórki, naszych warunków socjalno-ekonomicznych, jakie tu będziemy mieć, organizacji życia w obozie i nauki języka szwedzkiego. Przemek pójdzie do siódmej klasy za miesiąc. Tutaj rok szkolny zaczyna się już w sierpniu. Jacek jest traktowany jak dorosły. Za dziewięć dni skończy osiemnaście lat, pójdzie zatem razem z nami na kurs języka.
Dowiedzieliśmy się, że każdego tygodnia będziemy otrzymywać środki finansowe na wyżywienie i niezbędne środki higieniczno-sanitarne. Mamy się tu, w obozie, nauczyć gospodarowania finansami, aby się stopniowo przygotować do samodzielnego życia w Szwecji.
Spotkaliśmy się też z lekarzem obozowym, który miał obowiązek przeprowadzić z nami wywiady na temat zdrowia. Oczywiście najwięcej uwagi poświęcił Przemkowi ze względu na jego cukrzycę. Chłopiec otrzyma insulinę zbliżoną do ludzkiej, wreszcie zacznie się rozwijać prawidłowo jak każde inne dziecko. Nie będzie miał zaniku mięśni, co groziło mu dotychczas, gdyż insulina stosowana w Polsce nie była odpowiednia, zwłaszcza dla diabetyków z cukrzycą tzw. młodzieńczą.
Dzisiejszy dzień był niezwykle ważny dla naszej przyszłości. Mam nadzieję, że tłumaczka przetłumaczyła prawidłowo wszystko, co mówiliśmy. Niepokoję się trochę, bo lekarz kilkakrotnie dopytywał o to samo – chodziło o mój polski lek – na sprawy kobiece. Dopytywał: Tuberkuloz? To słowo jest międzynarodowe, a więc wiem, co ono oznacza. Ja nie mam żadnej gruźlicy! I nigdy jej, dzięki Bogu, nie miałam! Pan doktor życzył sobie przetłumaczenia ulotki, w której informowano, iż to lekarstwo podaje się w przypadku wielu chorób. Wyraźny brak porozumienia między nami! Konkretnie między tłumaczką, a lekarzem i mną!
Wcale nie wzięto pod uwagę innej rzeczy, którą zgłosiłam od razu, a mianowicie mojego wzroku. Coś mi się wydaje, że nasza opiekunka niezbyt dobrze zna szwedzki. Ponoć najlepszą tłumaczką jest tu Lena-Maria, ale jej nie spotkaliśmy. Muszę sama szybko się wziąć za naukę języka… Ale kiedy ja się go nauczę?
***
Poranek 13 lipca1983 roku.
Domownicy jeszcze śpią. Ja obudziłam się już o piątej rano. Siedzę przy stole w kuchni i piszę w moim notatniku:
Wczoraj wieczorem udało mi się zatelefonować do rodziców. Telefon odebrała mama. Wprawdzie przerwano nam rozmowę, ale – co najważniejsze – zdążyłam powiedzieć:
– Tu Jola. Dotarliśmy na miejsce.
Mówiąc szczerze, byłam pewna, że esbecja jest na podsłuchu również w Debrznie. Dlatego znowu zastosowałam, wypracowany przeze mnie jeszcze za czasów szczecińskich, system. Najpierw mówię to, co najistotniejsze, zanim „podsłuchowcy” zdążą zadziałać. Tak było i teraz. Powiedziałam jeszcze:
– Zdrowi jesteśmy.
Nagle nastała głęboka cisza. Poznałam tę ciszę… Poznałam! Po chwili usłyszałam głos mamy:
– Córuś… Jesteś tam?
– Mieszkanie mamy i opiekę…
I znowu cisza.
– Halo, halo mamo! Mamuś! Halo, halo, mamuś! Mamo…
Stałam chwilę i patrzyłam na słuchawkę, jakbym mogła w niej zobaczyć postać mojej mamy.
***
13 lipca 1983 roku.
Nasza nowa znajoma, Ewa, pełni rolę tolka, czyli tak zwanej tłumaczki ustnej. Jesteśmy zaproszeni do szefa AMS-u. Już sam jego wygląd wskazuje na to, że nie jest Szwedem. Ma czarne włosy i piwne oczy oraz karnację ciemniejszą niż Europejczyk. Pochodzi z Chile. Tak jak my jest uchodźcą politycznym… On jednak walczył o komunizm, a my przeciwko niemu… Tyle zdążyli opowiedzieć nam o nim nasi rodacy. Znajdujemy się zatem w jednym kotle. Ale czy się zrozumiemy?!
Rozmowa toczy się po szwedzku i po polsku. Najpierw Roberto wita nas pięknie w Obozie dla Uchodźców Politycznych i życzy wszystkiego dobrego na tym nowym etapie życia. Następnie mówi tłumaczka. Zapewne opowiada mu o nas, ponieważ pada nasze nazwisko, nasze imiona… Mężczyzna kiwa głową na znak zrozumienia. Może ma doświadczenia podobne do naszych? Poza tym sprawia wrażenie bardzo sympatycznego
i niezwykle opiekuńczego człowieka… pomimo oczywistych różnic w poglądach politycznych. Niemniej jednak jako szef Obozu dla Uchodźców Politycznych w kraju demokratycznym, jakim jest Szwecja, musi być neutralny!
***
14 lipca 1983 roku
Dzisiaj my i nasi sąsiedzi – dwie nowoprzybyłe rodziny ze Szczecina, jesteśmy zaproszeni przez AMS do miejscowych sklepów: Domus i H&M w celu zakupienia odzieży, bielizny osobistej oraz obuwia. Krótko mówiąc, ubierze się nas od stóp do głów… Nie, od stóp i ponad głowę też… bo mamy sobie wybrać także parasolki i parasole. Teraz ubiorem nie będziemy się różnić od miejscowej ludności. Jest z nami jedna z tłumaczek. Towarzyszą jej z własnej inicjatywy obie rodaczki, które pierwszego dnia witały nas chlebem i sola.
Cóż za paradoksalna sytuacja… Z jednej strony odczuwam zadowolenie z okazanej nam troskliwości, a z drugiej – zażenowanie… Do tej pory to najczęściej ja i mój mąż pomagaliśmy innym, kiedy mieszkaliśmy w Polsce. To piękne uczucie pomagać ludziom w potrzebie! Tym razem – ja i moja rodzina – doświadcza uczucia bycia obdarowanymi. Jestem bardzo wdzięczna Szwedom za okazaną nam pomoc: za udzielenie nam azylu politycznego, co w praktyce oznacza spokój oraz bezpieczeństwo dla naszych dzieci i nas samych, a także życie w normalnych warunkach bez szykan ze strony władz i bez codziennej walki o podstawowe środki do egzystencji, o podstawowe lekarstwa dla naszego dziecka z problemem zdrowotnym.
***
14 lipca 1983 roku
Te dwie, znane Adolfowi rodziny kolegów, organizują nam dzisiaj zwiedzanie okolic Oxelösund. Po krótkiej chwili znaleźliśmy się na kwiecistej łące o miękkiej, soczysto
zielonej trawie. Nad nami słońce i błękitne, bez najmniejszej chmurki, niebo.
– Tutaj można swobodnie rozmawiać, nikt nas nie podsłucha – śmiejemy się, mając na myśli podsłuch polskiej esbecji w naszych domach i nasze pewnego rodzaju przewrażliwienie na tym punkcie. Każdy z nas ma podobne doświadczenia i odczucia.
Mężczyźni zostają nieco w tyle za kobietami. Mają swoje własne tematy – wspomnienia z obozu internowania. Adolf chętnie też opowiada o ostatnich wydarzeniach w Kraju, głównie w Szczecinie. Na zakończenie tych rozmów mężczyźni podejmują ważną decyzję – chcą zorganizować pomoc finansową dla potrzebujących rodzin naszych działaczy Solidarności i Podziemia w Szczecinie. Ma ona być ze środków finansowych, które my otrzymujemy z AMSu na nasze wyżywienie. Każdy z nas przeznaczy na ten cel określoną kwotę. Biorąc pod uwagę czujność esbecji, dochodzą do wniosku, że nie można przesłać pieniędzy drogą oficjalną, gdyż to jedynie mogłoby zaszkodzić adresatom. Ustalają, że wyśle się im pięciokilogramowe paczki z kawą. W Polsce to produkt deficytowy, więc jest w cenie. My, kobiety, bez słowa, akceptujemy męską decyzję. Nie godzi się inaczej!
Później docieramy do przepięknej skalistej plaży – tej, którą parę dni temu – widzieliśmy tylko z okien samochodu.
Napawam się urokiem natury: niezwykłe kształty fiordów przyciągają moją uwagę… Ich monumentalność i trwałość stwarza poczucie bezpieczeństwa! Wydaje się, że pośród nich można się nawet ukryć przed okiem napastnika i przeczekać złą chwilę, unikając zagrożenia…
Siadamy na skałkach. Niedaleko nas rozłożyła się jakaś rodzina szwedzka. Promienie słońca pieszczą nasze ciała okryte skąpą odzieżą. Po raz pierwszy od długiego czasu odczuwam błogi spokój. Jak dobrze! Zanurzam nogi w ciepłej i czystej jak kryształ wodzie, która zachęca do kąpieli. Mężczyźni pierwsi wskakują do zatoczki i pływając, coś tam pokrzykują do siebie… My, kobiety, kontynuujemy naszą rozmowę o wychowywaniu dzieci. Jest gorąco. Po chwili Krystyna i Janina przerywają i zaczynają chlapać się w wodzie. Wchodzę i ja, najpierw ostrożnie badając grunt pod stopami.
– Przy brzegu jest płytko – głośno woła do mnie mój mąż, a za nim powtarzają to Jacek i Przemek.
– Kom, var inte rädd! – woła ktoś po szwedzku. Rozumiem, że mówi do mnie, żebym się nie bała.
Słyszę wesołe rozmowy i beztroski śmiech. Nasi razem z mieszkańcami miasteczka! Integracja?! Nawet bez znajomości języka szwedzkiego! Rekreacja, sport łączy ludzi…
W tej zatoczce, łączącej się gdzieś w oddali z otwartym Bałtykiem, widać mnóstwo białych, błyszczących żagli jachtów.
– Może kiedyś też taki kupimy? – marzy się Adolfowi i Przemkowi.
– Gdy będziesz miał pracę, to czemu nie? To są właśnie prywatne łodzie – odpowiada Stasiek, mąż Janiny.
– One nie są aż takie drogie. Można wziąć pożyczkę i spłacać na raty… – dopowiada Zenek.
– Jak się nazywa łódka po szwedzku? – pyta Przemek.
– Båt – odpowiadają nasi znajomi. My powtarzamy po nich.
Mężczyźni mają już nowy temat do rozmów. Akurat jeden z jachtów oddala się dość szybko w wiadomym tylko dla kapitana kierunku. Może do Polski? O, nie, nie… To niemożliwe… Polska nie jest przecież wolnym krajem! – rozmyślam. – Przecież tam stan wojenny!
Siadam znowu na gorącej skałce i odpoczywam po moich próbach pływania. Muszę trochę nad tym popracować… Tu już w szkole podstawowej dzieci uczą się pływania…
Przyglądam się miejscowym plażowiczom. Ile harmonii w ich zachowaniu! Ile beztroski i radości życia jest w nich! A jakie szczupłe, wysportowane sylwetki mają! Starsi wyglądają jak młodzi i gdybym nie widziała ich twarzy…
– W czym tkwi tajemnica wspaniałego wyglądu starszych Szwedek i Szwedów? – pytam.
– W stylu życia – stwierdza Zenek, a jego żona dodaje:
– Szwedzi chodzą na spacery, jeżdżą na rowerach, dużo pływają, wiosłują (własna łódź nie jest tu wcale rzadkością) grają w golfa, tenisa, zimą zaś jeżdżą na łyżwach i nartach… Sport uprawiają właściwie do późnej starości… I tańczą! Chodzą na kursy tańca towarzyskiego… na zabawy taneczne…
– I do tego rozwijają swoje zainteresowania, hobby i zdolności – uzupełnia odpowiedź Krysia. – W domach kultury są różne koła zainteresowań: prace w drewnie, glinie, robienie ze sznurka ozdobnych koszyków do kwiatów wiszących w oknach, wyszywanie, haftowanie, robienie na drutach, lepienie w glinie, malowanie na płótnie, na szkle, na papierze itp. A także inne zajęcia techniczne, artystyczne jak na przykład: gry na instrumencie, chór, teatr, koła literackie i wieczory poezji… Krótko mówiąc, Szwedzi mają bardzo rozwinięte stowarzyszenia sportowe, kulturalne,..
– Z tego wynika, że faktycznie nie ma tu czasu na nudę – odzywam się znowu.
– Nie, zwłaszcza dla nas, bo – TRZEBA SIĘ JESZCZE UCZYĆ JĘZYKA – dodają zgodnie wszyscy nasi nowi przyjaciele.
Jolanta Szutkiewicz
Fragment książki: CHLEB I SÓL NA SZCZYCIE SKAŁY
cdn