ZYGMUNT BARCZYK: Wandzia

Wszedł do stołowego. Wanda wjechała na wózku inwalidzkim. Zaparkowała przy stole, w miejscu, gdzie rzędem stały fiolki z lekarstwami, paczki serwetek, miseczki na odpadki. Dżeki przyniósł wazę z zupą, rozlał do talerzy chłodnik po litewsku. Piotr słyszał gdzieś, że na języku człowieka znajduje się około 10 000 kubków smakowych. Teraz czuł, jak wszystkie one zadrżały z rozkoszy przy pierwszym łyku pyszności, podniesionej do ust srebrną łyżką z kompletu rodowego Wandzi.

– I co, Peppe, ty to już chyba całkiem sczezłeś w tym twoim ateistycznym szwedzkim raju, co nie? Robisz coś, czy tylko się snujesz, połykasz dzień po dniu, bezmyślnie?

– Dobra, później pogadamy, teraz obiad – oświadczył Dżeki i poszedł po drugie danie. Na stole wylądowały gołąbki w sosie pomidorowym. – „Dobre, bo polskie”. – Udanie naśladując amerykańską wymowę słynnej modelki, reklamującej polską wodę mineralną, zaserwował domowe rarytasy. – Wandzia przyrządziła z myślą o gościach zagranicznych – zarechotał.

Wanda, kiedyś dziewczyna z plemienia flower power, najbardziej odjazdowa  z całej ferajny Orienta, parła najmocniej ze wszystkich na założenie artystowskiej komuny. Były jej w głowie tylko draki i ekstrawagancje, wymyślała najlepsze happeningi. Imponowała Dżekiemu. Po ukończeniu średniej muzycznej poszła na wyższą muzyczną, zapowiadała się na flecistkę z najwyższej półki. Inspirowała, napierała, podkręcała innych do życia na gorąco. Dżeki, kręcący się przy niej, nie wiedział za bardzo, co z sobą w życiu począć. Poszedł na studia ze strachu przed służbą wojskową. Coś tam studiował w Mieście Królewskim, chyba sam nie bardzo wiedział co, szybko odpadł. Potem załapał się przy Wyższym Ekonomiku w Mieście Czarnym, kuźni partyjnych ekonomów, i to mu się spodobało. Zachwycony kładł Piotrowi do głowy: „Idź do Ekonomika, mówię ci. Palce lizać. Jest świetnie. Przykładać do nauki się nie trzeba, a jakoś i tak wszytko leci do przodu, można pozdawać wszystko bez specjalnego wysiłku. Studia na tej uczelni to czysty kit, ale co tam. Dziewczyn wokół mnóstwo i każda mruga oczkami za przyszłym mężem. Gdzie będziesz miał lepiej?” – pointował. I Piotr poszedł za jego poradą do miejscowego bakczysaraju. Obaj z Ekonomika szybko odpadli. Tyle że Dżeki oddał się lukratywnemu zajęciu kierowania pracami w spółdzielni studenckiej i zaczął imponować Wandzi, bo na wszystko go było stać. Piotr zaś pętał się bez sensu.

Wanda zrobiła dyplom w klasie fletu, i to z wyróżnieniem. Dżeki Wandy na krok nie odstępował. Finansował jej domowe koncerty i przyjęcia dla licznych znajomych. Feralny dzień nastąpił nazajutrz po koncercie dyplomowym. Wszyscy w aucie, łącznie z kierowcą, byli pijani. Dżeki wyszedł z wypadku bez szwanku. Zginął kolega, kierowca. Wandę sparaliżowało od pasa w dół, przykuło do wózka, z którego do dziś o własnych siłach wydostać się nie potrafi.

Zjedli obiad w milczeniu.

– Czemu już nie grasz, nie ćwiczysz? – wyrwało się Piotrowi, kiedy spożyli posiłek. Wanda zbyła to pytanie milczeniem. Ukryła twarz w dłoniach. Milczeli dobrą chwilę. Wreszcie się odezwała:

– Wybieram się do Wąwolnicy. Z pielgrzymką. Potem z inną do Gietrzwałdu. Zdarzają się tam cudowne ozdrowienia. Dzięki wstawiennictwu Najświętszej Marii Panny. – Wanda mówiła teraz z przejęciem. – Jeszcze nie straciłam nadziei. Bo nie można jej się wyzbyć, jeśli zaufało się Bogu.

Zapadła cisza, którą znów przerwała Wanda.

– Dżeki nie chce ze mną jechać. Mówi, że drażni go… jak on to nazywa – subkultura pielgrzymkowa.

– Chodźmy na miękkie, podam kawę. – Dżeki zebrał talerze ze stołu i wyszedł do kuchni.

Piotr zapadł się w wygodnym fotelu, Wandzia zatrzymała się pod szeroko otwartym oknem.

– O, jakie rześkie powietrze. Upał po burzy zelżał, jest świeżo. – Podjechała do stołu po swoje lekarstwa, zatrzymała się obok fotela.

– Peppe! Ja naprawdę wierzę. Io credo! I to po katolicku wierzę. Nie trzeba szukać prawdy gdzie indziej. Każdemu jest dana. Byle by tylko chciał po nią sięgnąć, przyjąć ten dar, który dostępny jest nam tuż, tuż. Nie wymaga to egzotycznych podróży. Dar wiary jest tuż obok ciebie.

Wrócił Dżeki z kawą, Wanda mówiła dalej.

– Ja was nie osądzam. Nie mnie osądzać. Ja tylko nie rozumiem, jak można do prostych żądz, całej tej biologicznej szarpaniny, swoje życie ograniczać. Jak można zatracić subtelność, nie skorzystać z szansy na przebudzenie…

– Daj spokój, Wandzia, nie czas teraz na rekolekcje. -Dżeki wszedł jej w słowo rozeźlony.

– Peppe – nie dawała za wygraną – popatrz na mnie. Mogę tylko jedno. Znamy się od zawsze i dobrze wiesz, że życzę ci jak najlepiej. Ale ile ci jeszcze zostało? Jak chcesz ten czas, który pozostał, wykorzystać?

Dżeki machnął ręką i wyszedł. Piotr milczał. Postanowił, że nie będzie jej przerywał ani nie będzie się zżymał na jej zaczepki. Niech wypowie, co ma na sercu. Wandzia bardzo lubi te swoje monologi.

– Codziennie musimy samych siebie pytać. Ja pytam. Komu służyłam wczoraj? Komu służę dzisiaj? Komu będę służyła jutro? Nie ma wyjścia neutralnego. Albo służysz Bogu, albo Szatanowi. Każdego dnia od nowa trzeba wybierać. I  postępować zgodnie z tym, co wybrałeś. Pod koniec dnia będziesz wiedział, czy służyłeś dziś Bogu, czy Szatanowi. Cała reszta to wózek spraw codziennych, ważnych, mniej ważnych, całkiem nieważnych… – Sięgnęła po lekarstwa, połknęła tabletki, chwilę siedzieli w ciszy.

Wanda zapytała po chwili:

– Pamiętasz prezent, który dałeś mi po wyjściu z internowania? Widzisz, wisi na ścianie, o tam, a obok wisi krzyżyk, który mi wtedy ofiarowałeś. – Piotr spojrzał na swój prezent. Ładnie wydrukowany tekst wiersza w gustownym obramowaniu. Sam zrobił ramki. Mistrz z Galilei. Wiersz Pawła, który odżegnuje się od jego autorstwa, lecz inni twierdzą, że to właśnie on napisał go w więzieniu. Piotr podszedł do ramki.

– Tak, ktoś ułożył melodię i śpiewaliśmy to na naszych wieczornych apelach. – Bezwiednie zaintonował piosenkę:

Pamiętaj o mnie Mistrzu z Galilei,

Gdy dzień kolejny przez kraty ucieka,

A wokół w szarych mundurach anieli,

Jak psy szalone warczą na człowieka.

Pamiętaj o mnie, gdy wieczór nadchodzi,

A ja nie mogę go niczym ugościć,

I chce mi zabrać jak zgłodniały złodziej

Codzienną porcję marzeń o wolności.

Pamiętaj o mnie, gdy księżyc nad miastem,

I na modlitwie zasypiam w pół słowa.

Weź mnie za rękę i z drutów kolczastych

Do obiecanej ziemi poprowadź. (…)

Wanda podjechała pod okno.

–  Dla mnie nie od razu stało się to jasne. A już na pewno nie tak oczywiste jak dziś. Wiesz, że zachodził do nas Jan, no wiesz, ten dominikanin. To on przyniósł mi Dobrą Nowinę. Wprost od  Nadawcy!– zaśmiała się cichutko, rada z żartu językowego, zawsze się nimi popisywała. – Nauczył mnie słuchać na Jego fali. „Bóg mówi do nas, my zaś nie mówimy, tylko produkujemy zakłócenia. Taki to dialog”. Powtarzał często to zdanie. Wysłali go na misję do Ruandy. Tam zginął od maczety. Często o nim myślę. Wiem, że nadal jest ze mną. Swoim cichym głosem, pozbawionym grama perswazji, dotarł do mnie. Otworzył moje serce na Prawdę. Nie używał pięknych słów. Nie prawił rewelacji. Ale było w tym coś takiego, że ukazał mi, jak nikt przedtem, czym jest wolność.

– Jesteś zmęczona, połóż się, przygotowałem tapczan. – Dżeki pchnął wózek, Wanda odjechała bez słowa. Po chwili wrócił. – Podrzemie trochę, odpocznie. – Usłyszeli dochodzącą z jej pokoju modlitwę. – Słucha Radia Maryja, ale tylko modlitw. Chcesz jakiegoś malucha na strawienie?

– Nie, dzięki. Dalej sam znosisz i wnosisz Wandzię po schodach? To jest jednak drugie piętro.

– Tak. No wiesz, Wanda waży zaledwie czterdzieści pięć kilo. Staramy się codziennie wychodzić na spacer, zawsze musimy zahaczyć o kościół. Trasa do Garnizonowego i z powrotem. Czasem do parku.

– Jak sobie z tym radzisz?

– Kiedy wracamy, idę na górę po stołek, znoszę go. Jest wąski i wysoki. Na dole przekładam Wandę z wózka na ten stołek. Wanda czeka. Wózek targam na górę, stawiam przy drzwiach mieszkania. Schodzę po Wandę. Siedząc na stołku, wczepia mi się w barki, biorę ja na barana. U góry sadzam ją na wózku, idę na dół po stołek… no i tak w kółko Macieju.

Zygmunt Barczyk

Fragment powieści: „Stworzeni dla losów szczęśliwych”

Lämna ett svar