Polski Zorn. Stanisław Żołądź

Krajobrazy. Typowo szwedzkie. Zdumiewają dbałością o szczegóły. Malarstwo Stanisława Żołędzia przyciąga spojrzenie. Nie bez powodu uznawany jest za najznakomitszego akwarelistę w Szwecji.

– Przyjechałem do Szwecji w 1978 roku. W Polsce, w Krakowie, studiowałem w Akademii Sztuk Pięknych, najpierw na wydziale grafiki, później – ponieważ bardzo interesowało nie malarstwo – rozpocząłem studia na wydziale malarstwa. W między czasie przyjechałem do Szwecji. W Polsce nie było wtedy możliwości znalezienia mieszkania, własnej pracowni. Utrzymać się ze sztuki też nie było łatwo. Tutaj były inne możliwości. I udało mi się – dzisiaj utrzymuję się wyłącznie z malarstwa.

To dość rzadki przypadek, niewielu jest artystów-malarzy, obcokrajowców, którzy mogą się na tutejszym rynku utrzymać tylko ze sztuki…

— Żeby móc intensywnie pracować codziennie i jeszcze mieć z tego zadowolenie i utrzymanie, to rzeczywiście sztuka sama w sobie. Ja zacząłem malować już jako dziecko i właśnie akwarelą. Później na studiach malowałem różnymi technikami, ale wróciłem do akwareli. W Polsce tradycja akwareli była bardzo mocna, wielu wspaniałych późniejszych malarzy inspirowało się Fałatem i Wyspiańskim, a nasi nauczyciele zarazili nas, studentów, a wcześniej gimnazjalistów, właśnie pasją do akwareli. Na studiach malowałem oczywiście również farbami olejnymi i akrylem, ale po przyjeździe do Szwecji i zetknięciu się z tutejszą naturą oraz szerami, naturalnym wyborem stała się znowu akwarela.

Czyli Pana malarstwo to fascynacja naturą, Szwecją…?

— To przede wszystkim fascynacja światłem. Światło stwarza pewien klimat i nastrój. W Szwecji światło jest bardzo dramatyczne, zupełnie inne od polskiego. W Polsce czy też na kontynencie światło jest miękkie. Jak się jedzie przez Polskę to zawsze jest pierwszy, drugi i trzeci plan. To co jest na trzecim to już prawie się nie widzi, tylko się czuje. W Szwecji widać wszystko wyraźnie, powietrze jest suche i przezroczyste. To oczywiście stwarza olbrzymie problemy, gdy w takim świetle maluje się pejzaże, bo kontrasty są olbrzymie.

Czyli taka dokładna fotografia?

— Ja nie lubię takich porównań. Gdy się fotografuje i maluje to są to dwie różne rzeczy. W fotografi zdjęcie oddaje to co się widzi a odbitka jest tego dowodem. Trudno czasami uniknąć różnych niuansów. Malując jestem w stanie podkreślić pewne detale, po swojemu zinterpretować ten drugi plan. Malarstwo jest bardziej sumaryczne. Ja, malując, widzę i światło i formę, pewien rytm. Ale… oczywiście fotografia i malarstwo mają wiele wspólnego.

Pędzel Stanisława Żołędzia odwzorowuje krajobraz tak delikatnie, jak gdyby malował nie pędzlem, a skrzydełkiem motyla. I w tym sensie jest to krajobraz ze snów. Nic więc dziwnego, że Szwedzi zakochali się w tych obrazach. Są one niby realistyczne, ale dodają do wizerunku jakąś nową jakość. Światło Północy i szczegół, którego nie zauważamy idąc przez lasy Szwecji. (Michał Moszkowicz)

Gdzie Pan znajduje najciekawsze pejzaże?

— Ja bardzo lubię szwedzką naturę i – jakbyśmy to nazwali – szwedzką prowincję. Szwedzki pejzaż zmienia się bardzo w zależności gdzie się pojedzie. Jeżdżę bardzo dużo, wiele maluję. Często jeżdżę na Północ, do Laponii, szczególnie na przełomie zimy i wiosny światło jest tam fantastyczne. Jest i słońce i śnieg, to zresztą okres najbardziej lubiany przez Lapończyków. Wtedy wraca światło, wszystko budzi się do życia. Również szery są bardzo interesujące i malownicze. Lubię sztokholmski archipelag, także zachodnie wybrzeże.

Pana nazwisko musi brzmieć dla szwedzkich miłośników sztuki egzotycznie a zarazem niezwykle trudno je wymówić właściwie…

— Szwedzi są rzeczywiście bardzo niestaranni jeśli chodzi o obcobrzmiące nazwiska. Ale jak się nauczą, to już zapamiętają. Przez jakiś czas zbierałem wszystkie możliwe warianty mojego nazwiska na kopertach adresowanych do mnie… Może te błędy wynikają z kwestii braku szacunku do obcych…? W Anglii nigdy mi się to nie zdarzyło. Ale, z drugiej strony, moje nazwisko nigdy nie przeszkodziło mi w karierze malarskiej.

Czy nie jest to tak, że malując krajobrazy szwedzkie widzi Pan w nich krajobrazy zapamiętane z Polski? Może to jest takie podwójne patrzenie?

— Początkowo trudności sprawiało mi malowanie szwedzkich krajobrazów ze względu właśnie na to światło, wydawało mi się, że te polskie krajobrazy są piękniejsze. Teraz, jak jestem w Zakopanem i chcę tam malować, to mam wrażenie, że jest tam zbyt zielono… Ale oczywiście lubię tę polską gamę kolorystyczną, pomijając tę mocną zieleń. Ciągnie mnie zresztą w plenery polskie, lubię Bieszczady – cudowne pejzaże.

Na Pana obrazach w ogóle nie ma ludzi, zamiast człowieka pojawia się przedmiot…

— Kiedyś malowałem portrety, ale mnie fascynuje natura, światło i – właśnie te elementy jestem w stanie znaleźć w pejzażu. A może to kwestia też pewnej odwagi, żeby malować portrety…? I kwestia techniki. Gdy przez dłuższy czas nie jestem na wodą i jej nie maluję, to też mam później problem żeby ją namalować. Wszystko wymaga wprawy i treningu.

Rozumiem, że Pan przykłada bardzo dużą rolę do spraw techniki?

— Wszystko wymaga treningu. Gdy jadę w nowy plener to pierwszy tydzień to są tylko próby, dopiero później można zacząć malować. To światło wymaga odpowiedniego doboru farby, farba ma inny odcień jak wyschnie, o wszystkim trzeba myśleć już przygotowując ten pierwszy podkład… Najczęściej wszystkie te niuanse trzeba oddać w jednym malarskim ruchu. To jest kilka rzeczy, które trzeba zrobić jednocześnie. I to wymaga treningu.

Wywiad ukazał się w Nowej Gazecie Polskiej w maju 2009 roku z okazji wyróżnienia Stanisława Żołędzia Nagrodą Artystyczną Polonii Szwedzkiej – POLONIKI 2009

Lämna ett svar