Jadąc do Albanii nie wiedziałam o tym kraju praktycznie nic. Słyszałam tylko, że Tirana jako trzecia europejska stolica nie ma obwodnicy i dzieli ten wątpliwy zaszczyt ze Sztokholmem i Warszawą. Mówiono poza tym, że w okresie intensywnej ateizacji zabroniono Albańczykom noszenia bród, popularnego symbolu islamizmu i nie wpuszczano do kraju mężczyzn z zarostem. Obecnie zakaz ten już nie obowiązuje więc Małżonek nareszcie mógł bezpiecznie przekroczyć granicę.
Albania unowocześnia się i powoli otwiera się dla turystów z zachodu. Popularnym miejscem jest nadmorski region Sarandy, głównie ze względu na bliskość kilku atrakcji turystycznych. Dużo czasu zajęło mi wyszukanie hotelu. Te w centrum Sarandy miały dostęp do licznych restauracji ale było to praktycznie ich jedyną zaletą. Większość nie leżała nad samym morzem i nie miała basenów a w tych z własną, pełną żwiru i kamieni plażą brakowało możliwości wejścia do morza z pomostu od razu na głęboką wodę. Zdecydowaliśmy się na hotel w odległości 2 km od centrum, nad samym morzem z gwarancją wygodnych schodków do wody i z ogromnym basenem na wypadek, gdyby morze okazało się nieprzyjazne. Mieliśmy nadzieję, że w pobliżu będą jakieś restauracje. Hotel prezentował się okazale w internetowym katalogu i nie był droższy niż skromniejsze hotele w centrum. Na wszelki wypadek na dzień przed wyjazdem postanowiłam sprawdzić na Internecie opinie innych gości i włosy zjeżyły mi się na głowie. Niemal same negatywne opinie: brudna bielizna pościelowa, sejf w pokoju nie daje się zakodować, podarte materace na leżankach, często zajętych przez plażowiczów z poza hotelu, muzyka z dyskoteki do późnych godzin nocnych, zaśmiecona plaża, nieurozmaicone śniadania a kawę filtruje się przez papier kuchenny. Nie wspomniałam o tym Małżonkowi, za późno było na zmianę planów i jechałam przygotowana na najgorsze.
Podróż do Sarandy jest dość skomplikowana ponieważ nie ma w pobliżu lotniska. Wylądowaliśmy na Korfu, autobus przewiózł do portu skąd odchodził wodolot do Sarandy po czym czekała nas jeszcze krótka jazda autobusem do hotelu. Jest jeszcze inny sposób dojazdu do Sarandy. Leci się do greckiej miejscowości Joanina i stamtąd jeszcze dwie godziny autobusem do celu, ale nie dotyczyło to nas.
Niepotrzebnie niepokoiłam się o standard hotelu. Okazał się luksusowy, fasadą przypominał grecką świątynię, wszystkie pokoje miały widok na morze. Ręczniki i śnieżnobiałą pościel z wysokogatunkowej bawełny zmieniano codziennie. Zdobiły je hafy z inicjałami hotelu w ozdobnym emblemacie z koroną i nazwą znanego paryskiego domu mody. Śniadania były smaczne; w końcu nie trzeba jeść codziennie wszystkiego na raz, jajek w trzech postaciach, wszystkich gatunków serów i owoców czy rodzajów ciast a papier kuchenny jakoś nie zaszkodził kawie. Cisza nocna zapadała o właściwej porze a leżanek nie brakowało mimo iż te na plaży były dostępne za opłatą dla gości z zewnątrz. Na pomoście najdalej położonym od hotelu nadawano muzykę z głośników ale na bliższych pomostach tłumił ją skutecznie szum morza.
Saranda ożywa w sezonie i zapada w sen zimowy od połowy października do kwietnia. Wrzesień to jeszcze sezon. Wybraliśmy się tam zaraz na początku pobytu. Miejscowość leży na zboczu obejmując szerokim łukiem zatokę morską. Przechadzka zajęła nam sporo czasu ponieważ po drodze odwiedzaliśmy pobliskie restauracje aby sprawdzić czy da się tam pożywić. W centrum powitały nas zadbane hotele, nowoczesne butiki z markową odzieżą, liczne restauracje i bary co dawało złudzenie nowoczesności, ale, jak się wkrótce okazało, pozory mylą. Wzdłuż morza ciągnie się piękna promenada z dużą ilością zieleni. Tam zgromadziła się większość restauracji. Nie ma tu jednak zwyczaju aby w gablocie przed wejściem prezentować menu. W tym celu trzeba wejść do środka i poprosić o jadłospis. Zanim zdecydowaliśmy się gdzie jeść zaszokował nas widok małego chłopca śpiącego na skrawku tektury na środku promenady. Takie obrazki dzieci ulicznych pamiętamy sprzed laty z Rio de Janeiro. Raz jeszcze natknęliśmy się w Sarandzie na śpiącą na ulicy parę dzieci, ale siedziała obok nich kobieta, może matka, i wyciągała rękę prosząc o datki. Podobno dają tym dzieciom narkotyki, aby spały w ciągu dnia.
Przygnębieni udaliśmy się na poszukiwanie restauracji, ale żadna nie wydawała się wystarczająco kusząca.W końcu zapadliśmy w barku, gdzie grillowano kurczaki i zapraszano na wieprzowy kebab. Wieprzowina w kraju, gdzie kiedyś przeważał islam nadal jest rzadkością. Kebab w towarzystwie sałatki pomidorowej, tzatzików i frytek był smaczny ale nie stanowił doznania kulinarnego wartego trwałego wspomnienia. Powoli ściemniało się. Czas na powrót do hotelu. Odszukaliśmy przestanek autobusowy. Brakowało rozkładu jazdy. Po długim oczekiwaniu poinformowano nas w pobliskim kiosku, że autobusy nie kursują po godzinie 17. Nie uśmiechała się nam powrotna piesza wędrówka w ciemności. Pozostała taksówka. Pierwszy kierowca zapytany o cenę wymienił kwotę, która nawet w Szwecji byłaby wygórowana. W odpowiedzi na nasze protesty stwierdził łamaną angielszczyzną, że jeśli stać nas na luksusowy hotel to stać i na taksówkę. Na szczęście znalazł się inny kierowca, który przewiózł nas za pół ceny.
Hotel zapewniał tylko śniadanie więc żywiliśmy się w czterech pobliskich restauracjach. Albania łączy tradycje kuchni włoskiej i greckiej a poza tym szczyci się swymi owocami morza. Włochy reprezentowała pizza, Grecję sałatka z serem feta, a owoce morza były przereklamowane. Gumowate kalamares nie przypominały w niczym kruchego przysmaku z Grecji, obieraniem krewetek nie chciałam się parać w restauracji a dorada z grilla była smaczna ale nie rewelacyjna. Jagnięciny nie podawano w żadnej restauracji. Osobiście żywiłam się głównie jarzynami z grilla; przyrządzano mi je nawet gdy nie było ich w jadłospisie. W jednej z restauracji panowały pozory elegancji: stół nakryty gobelinowym obrusem z takowymi serwetkami zamiast papieru, wino w prostych karafkach ale chłodzone w metalowym kubełku a koszyczkowi z chlebem towarzyszyła miseczka tzatzików. Kelner miał długi wykład na temat ich składu; nie wiedział że tzatziki jadaliśmy jeszcze przed jego urodzeniem. Wstyd mi przyznać, ale najsmaczniej karmiono nas w kantynie na kółkach Szaszłyczki z kurczaka owinięte bekonem i doprawione aromatycznym oregano to delicja.
Poza wyprawami do Sarandy odbyliśmy trzy dalsze wycieczki. Jako pierwsze odwiedziliśmy starożytne miasto Butrinit odległe od Sarandy o pół godziny jazdy autobusem. Przystanek nie był oznaczony. Nie mieliśmy pojęcia kiedy przyjedzie autobus i czy w ogóle się zjawi. Po dłuższym czekaniu zatrzymał się prywatny kierowca proponując, że nas zawiezie i to za bardzo umiarkowaną cenę. Park narodowy Butrint leżący na półwyspie znajduje się na liście światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Jest fragmentem historii świata śródziemnomorskiego obejmującym zabytki greckie, rzymskie, bizantyjskie i weneckie. Najstarszy zabytek, Akropol, pochodzi z VIII wieku przed Chrystusem. Świątynia Asklepiosa, teatr antyczny, brama helleńska pochodzą również z okresu przed naszą erą. Koliste baptysterium z VI wieku naszej ery zachowało piękną mozaikę ukrytą dla uniknięcia erozji pod warstwą ziemi i odsłanianą tylko przy specjalnych okazjach. Zabytki historyczne przeplatają się z przyrodą i pięknym krajobrazem. Unikalne jest ich nagromadzenie na stosunkowo niewielkim terenie ale doskonalsze przykłady kultury helleńskiej i rzymskiej ogląda się w Atenach, Rzymie czy Efezie.
Ksamili, nadmorska miejscowość w pobliżu Sarandy oferuje piękne widoki na wysepki archipelagu i urokliwe piaszczyste plażyczki wokół. Zabawnym elementem były rowery wodne w formie taksówek. Cieszyły się dużym powodzeniem. Mógłby to być najpiękniejszy region rekreacyjny Albanii gdyby nie natłok leżanek zajmujących praktycznie każdy skrawek piasku. Osobiście do odpoczynku potrzebuję przestrzeni dla ciała i dla ducha. Kiedy nadeszła pora lunchu mieliśmy jak zwykle problem z wyborem restauracji. Było ich wiele, ale oferowane dania nie przypadły nam do gustu. W końcu zdecydowaliśmy się na dużą otwartą restauracje gdzie jadłospis w postaci obrazków prezentowano na ścianie. Niestety ,większość dań się skończyła; zamówiłam dla siebie nadziewane oberżyny a Małżonek zdecydował się na nieciekawe danie mięsne. Obsługa była niedbała, gdy poprosiliśmy o sztućce przyniesiono nam trzy widelce i jeden nóż. Kieliszek wina, który mi podano napełniony był do ¼. Kelner twierdził że właściciel restauracji zabrania nalewać więcej. Na domiar złego przy sąsiednim stoliku siedziało kilku otyłych panów z nagimi torsami. Widziałam ich plecy, miejscami poparzone słońcem, miejscami blade jak niewypieczone ciasto. Nie powinno się wpuszczać roznegliżowanych gości a przynajmniej nie powinno się wchodzić do takich lokali.
Celem trzeciej o ostatniej wycieczki była Gjirokastra, miasto z okresu osmańskiego imperium. Zawiózł nas tam ten sam kierowca z którym jechaliśmy do Butrinit. Mijaliśmy prywatne domy, wiele niewykończonych ale te zamieszkałe, dostatnie, wręcz eleganckie. Muszą istnieć dobrze sytuowani Albańczycy. Słyszeliśmy, że w Albanii kwitnie handel narkotykami. Może w ten sposób ludzie się bogacą. Ale są i biedacy mieszkający w prymitywnych szałasach w porównaniu z którymi obozy dla uchodźców zdają się być luksusowymi kampingami. Podobno są to bezrobotni przybysze z północnej Albanii. Większość mijanych pól i łąk leży odłogiem jak nieużytki. Nie wiadomo, skąd Albańczycy biorą jedzenie. Twierdzono, że wszystko jest hodowane lokalnie i ekologicznie. Nie widać także zwierząt hodowlanych na pastwiskach. Krowy pojawiają się natomiast na szosach idąc samopas środkiem drogi, niemal jak w Indiach. Czekał nas jeszcze malowniczy przejazd przez góry dość dobrą szosą ale ostatni niewyasfaltowany odcinek był wyboisty i do tego miejscami rozkopany. Gjirokastra to miasto domów z szarego kamienia z dachami pokrytymi łupkiem malowniczo położonych na zboczu. Góruje nad nim potężna twierdza, ale aby tam dotrzeć trzeba pokonać długie strome schody. Okazało się, że do zamku można dojechać samochodem, ale nasz kierowca o tym nie wiedział. Po zwiedzeniu twierdzy z jej wojskowym muzeum przeszliśmy się uliczkami miasta. Sklepiki pełne pamiątek, makatek i ceramiki reklamują towar jako wykonany za komuny. Dla nas, dzieci reżimu, była to antyreklama. Ważnym elementem krajobrazu są setki tysięcy bunkrów, będących pozostałością po poprzednim ustroju komunistycznym.
W drodze powrotnej odwiedziliśmy źródełko o temperaturze 12 stopni i wdzięcznej nazwie „Błękitne oko”. Małżonek wraz z innymi miłośnikami orzeźwiających kąpieli dokonał rytuału. Ja zrezygnowałam ponieważ jeziorko miało nieprzyjazne, kamieniste dno. Na zakończenie kierowca z własnej inicjatywy postanowił pokazać nam zamek górujący nad Sarandą. Początkowo wybrał tylko sobie znaną drogą, która okazała się nieprzejezdnym kamienistym szlakiem. Obawiałam się już, że chciał nas wywieść na odludzie, zamordować i ograbić, ale widocznie czytam za dużo powieści sensacyjnych. Był i inny dojazd a kiedy znaleźliśmy się na górze wpadliśmy w zachwyt. Z dystansu zamek ze swym murem i basztą robił wrażenie ruiny a w rzeczywistości mieścił wewnątrz murów ogromną restaurację pod gołym niebem, pizzerię i scenę, gdzie odbywały się występy. Ale najwspanialszy był widok, jeden z piękniejszych jakie widziałam w życiu (a było tego wiele): wyspa Korfu, zalesione skrawki lądu i bezmiar morskiego błękitu.
Pisząc o Albanii należy wspomnieć i o języku. Należy on do grupy indo-europejskich ale stanowi odrębną jednostkę unikalną dla tego kraju. Podobnie jest i z greckim ale greka, tak jak i łacina stanowiły niegdyś nieodzowną część humanistycznego wykształcenia a ich ślady można do dziś odnaleźć w biologi i medycynie. Albański jest dla nas całkowicie niezrozumiały a pewne słowa dają komiczne skojarzenia. Marka wody mineralnej nosi nazwę Glina a drink w hotelowym barze kusił nazwą Analkolik.
Po kolacji zwykliśmy siadać na tarasie i kontemplować albańską noc sącząc lokalny koniak. Wzgórze jaśniało od świateł Sarandy, w oddali migotał port na Korfu, reszta tonęła w mroku. Albańskie niebo nie przypominało sklepienia w innych śródziemnomorskich krajach. Mimo, iż noce były bezchmurne brakowało gwiazd. Natomiast dobrze widoczne dwa silne punkty świetlne początkowo brałam za gwiazdy. Jeden z nich powoli zmieniał położenie, zniżał się i przygasał zanim nie skrył się za horyzontem. Drugi, nieruchomy gasł nagle nieco później. Może były to satelity lub drony a może tylko światła ostrzegawcze dla samolotów lądujących na Korfu. Na księżyc zwróciliśmy uwagę dopiero po paru dniach. Był w nowiu a jego intensywnie pomarańczowy sierp znajdował się wyjątkowo nisko. Tak jakby zawieszono go dla ozdoby. Szybko przemieszczał się w dół i nie świecił się już tylko żarzył zanim zaszedł. Pewnego wieczoru pojawiło się na nocnym niebie kilka mglistych obłoczków które przemieszczały się i od czasu do czasu rozświetlały, tak jakby służyły do sygnalizacji. Albańskie niebo nie było chyba miejscem wojen gwiezdnych tylko rodzajem gwiezdnego przeszpiegu.
Raz jeszcze odwiedziliśmy Sarandę. Tego dnia zawitał tam ogromny wycieczkowiec i zakotwiczył w zatoce. Podróżowaliśmy kiedyś właśnie tym statkiem po Karaibach. Ogarnęła mnie nostalgia przypominając sobie smakowite kolacje z siedmu dań. W pobliżu portu, wzdłuż promenady ustawiono stoliki i na tym okolicznościowym bazarku oferowano pasażerom przewożonym motorówkami na ląd pamiątki, lokalną ceramikę, wyroby jubilerskie ze srebra i inne mniej lub bardziej atrakcyjne wyroby lokalnego rzemiosła. Po Wenecji, Mykonos i Atenach zblazowani pasażerowie kupowali niewiele. Tym razem mieliśmy wracać autobusem, ale po dłuższym bezowocnym czekaniu daliśmy się skusić taksówkarzowi. Taksówki staniały tego dnia. Przewiózł nas za cenę biletu autobusowego.
Albania ma jeszcze przed sobą długą drogę do normalizacji. Jednak ze względu na kamieniste plaże zawsze trudno jej będzie konkurować z Hiszpanią czy Włochami. Niemniej budzi ciekawość i i może kusić amatorów prostoty i atmosfery lat pięćdziesiątych. Ale nie kryje się z tym i dodatkowo posiada pewne pozytywnie zaskakujące reżimowe pozostałości. Na przykład tekturowe rolki na które nawinięty jest papier toaletowy są węższe od naszych o 1.7 cm. Obecna ekonomia rynkowa to próba sprzedaży za jak najwyższą cenę jak najmniejszej ilości towaru miernej jakości. Za komuny opakowania mogły być tandetne, ale pudełko czekoladek wypełnione było całkowicie pralinkami a słoiczkek z kremem nie posiadał podwójnych ścianek. Opakowanie nie kłamało. Albania też nie kłamie, ale nie będziemy za nią tęsknić. Odwiedziliśmy ją trzy razy: pierwszy, ostatni i jedyny.
Teresa Urban
Wrzesień, 2018 r