Od dziecka marzyłam, aby studiować medycynę, ale los chciał inaczej. Zostałam mikrobiologiem. Mimo to, znajomi nadali mi honorowy tytuł lekarza pierwszego kontaktu. Niezupełnie bez powodu.
Po dyplomie przez pierwsze dwie dekady pracowałam w laboratorium kliniczno-diagnostycznym. Infekcje bakteryjne i układ odpornościowy to specjalności, których tajniki starałam się zgłębić. W pracy doktorskiej zaprezentowałam wyniki mych badań na ten temat i po obronie dostałam tytuł doktora nauk medycznych, co było bliskie spełnienia młodzieńczych marzeń o medycynie.
Przez następne 20 lat zajmowałam się kontrolą leków uzyskując wgląd w fascynującą, ale dotychczas nieznaną mi, dziedzinę farmakologii. Przyznam się szczerze, że w obu okresach zawodowej „kariery” czułam się jak kwadratowy kołek w okrągłej dziurze: nie medyk wśród lekarzy i nie aptekarz wśród farmaceutów. Ale poszerzyło to moją wiedzę, zmusiło do studiowania fachowej literatury. Znajomi ufali moim ocenom, co mnie zobowiązywało i budziło poczucie odpowiedzialności za ich poprawność.
Rola moja nie była trudna. Zanim delikwent udał się do zawodowego lekarza, pytał mnie czy jest to konieczne. Jeżeli nie byłam w stanie sama udzielić porady, odsyłałam „pacjenta” do specjalisty, tak jak robi to profesjonalny doktor. Po wizycie zasięgano u mnie „drugiej opinii”. Często była zbieżna z pierwszą, czasem miałam pewne zastrzeżenia, które brano poważnie. Pytano mnie o przepisane leki. Nie podważając decyzji lekarza informowałam uczciwie o mechanizmie działania i ewentualnych efektach ubocznych. Ale samo nastawienie u pacjenta może czynić cuda. Wiara, że lek pomaga, potrafi sprawić, że jest skuteczny. Kiedy w testach leków na pacjentach poddaje się kontrolnej połowie tzw placebo bez działania farmakologicznego, potrafi ono dać efekt, ponieważ pacjent jest przekonany, że dostał aktywny lek.
Jest preparat, który stosuje się w formie kroplówki przy pewnych typach nowotworów. Ten sam lek w dużo niższych dawkach podaje się doustnie przy zaawansowanej artrozie. W obu wypadkach przestrzega się osoby dozujące go, aby chroniły się przed penetracją leku przez skórę zakładając rękawiczki z lateksu. Z reguły substancje przeciwrakowe same mogą powodować raka. Kiedy dowiedziałam się, że trójka moich znajomych leczona jest w ten sposób, przy artrozie i przy nietypowych zmianach skórnych, natychmiast przypomniałam sobie wszystkie ostrzeżenia. Informację zróżnicowałam w zależności od „pacjenta”. Koleżanka z artrozą nie rozumiała, dlaczego lek można wprowadzać do organizmu, mimo iż kontakt przez dotyk jest niebezpieczny. Na życzenie poinformowałam ją o ryzyku. Mimo to zażywała lek przez kilka lat trzymając artrozę w szachu, ale w końcu dowiedziała się, że ma zmiany nowotworowe.
Drugi przypadek artrozy w rodzinie był tajemnicą, o której dowiedziałam się od wspólnych znajomych z prośbą o nie zdradzenie źródła informacji. Miałam więc ręce związane, chociaż męczyły mnie wyrzuty sumienia, że nie ostrzegam bliskich o ryzyku. Przypadek ze zmianami skórnymi był łatwiejszy. Preparat przepisał lekarz podczas pobytu pacjenta za granicą. Matka delikwenta, po ostrzeżeniu, zadecydowała o odstawieniu leku, a zmiany ustąpiły same z siebie.
W Szwecji zawodowi lekarze muszą informować pacjentów o ich faktycznym stanie, nawet o raku, mimo iż może to być traumą. W przeciwnym razie grożą im duże nieprzyjemności ze strony Zarządu Zdrowia i Opieki Społecznej. W moim przypadku informacja zależy od mego sumienia, w połączeniu – mam nadzieję – ze zdrowym rozsądkiem.
Zapamiętałam pewien przypadek. Znajomy poprosił mnie o radę przy kłopotliwej dolegliwości. Cierpiał na ropień tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Okolice ropnia spuchły i sprawiały ból, szczególnie przy siedzeniu. Kiedy wydarzyło się to po raz pierwszy udało mu się dostać czas u chirurga, który ropień oczyścił. Ale uprzedził pacjenta, że infekcja może się powtórzyć. I po roku powtórzyła się. Doradzono znajomemu, aby natychmiast pojechał na ostry dyżur. Po ośmiu godzinach czekania lekarz, nie chirurg, poinformował go, że mają wielu pacjentów i na pomoc może liczyć po dodatkowych 12 godzinach. Wtedy znajomy zwrócił się do mnie. Ruszyłam po rozum do głowy i doradziłam, aby zastosował kompresy nasycone alkoholem do dezynfekcji. Poskutkowało. Opuchlizna zmalała, ból ustał, a ropień zaczął się goić. Przy najbliższej okazji lekarz domowy zalecił stosowanie preparatu wysuszającego, ale ze zbyt niską zawartością spirytusu, aby działać odkażająco. Na Internecie przestrzega się, aby nie stosować go do dezynfekcji ran. Moja rada była lepsza. Gdybym nie interweniowała, infekcja mogła spowodować zagrażające życiu zakażenie krwi. Ropień został zaleczony, ale nie wyleczony. Po miesiącu znajomy dostał czas u chirurga, który stwierdził że dolegliwość jest poważna, wymaga dodatkowego badania pod narkozą i zabiegu chirurgicznego. Ponieważ nie mam kompetencji chirurgicznych, nie udzielam znajomemu więcej rad.
Mając pewne pojęcie o medycynie sama jestem kłopotliwym pacjentem. Stawiam niewygodne pytania. Czasem kwestionuję zalecaną terapię. Nie zadawalam się odpowiedzią, że takie są rekomendacje. Chcę wiedzieć dlaczego, a na takie pytanie lekarze zazwyczaj nie mają przekonywującej odpowiedzi.
Obecnie, kiedy nasz krąg znajomych osiągnął podeszły wiek, staram się wycofać z roli lekarza pierwszego kontaktu. Nasze choroby są poważniejsze niż kiedyś, często chroniczne: nadciśnienie, osteoporoza, zawały, zatory, wylewy, Alzheimer, Parkinson i zmiany nowotworowe. Zarozumialstwem, ba nieodpowiedzialną brawurą z mojej strony, było by udzielanie porad. Ale znajomi nie chcą zaakceptować mej decyzji. Nadal dzwonią i proszą o radę.
Teresa Urban