Życie jak w Madrycie (3): Archipelag na wzgórzu

Madryt to archipelag. Jak to możliwe, należałoby spytać, skoro nie leży na wyspach? Tak, wiem, mowa moja alegoryczna. Paryż, czy Londyn, to też symboliczne archipelagi – tam jednak chociaż rzeka przepływa przez miasto. Rzeka Madrytu, Manzanares, opływa wzgórze u jego nasady, zaś miasto usadowiło się na jego szczycie i zboczach. Jest zatem Madryt archipelagiem na wzgórzu.

Upieram się przy tej metaforze, jako że dla określenia charakteru tego miasta nie wystarczają określenia typu: kalejdoskop, mozaika, czy collage. Pozornie wszystko się zgadza. Będąc stolicą Hiszpanii jest zarazem kulturowym centrum latynoskiego świata, łatwo więc tam o etniczny i kulturowy kocioł. Nie to jest jednak jego wyróżnikiem. Poszczególne jego dzielnice, a nawet kwartały, to nie tylko komponenty fresku miasta, lecz – podobnie wyspom – wyraźnie odgraniczone są od innych, również odrębnym charakterem.

Sytuacja ta ma swoje historyczne, ekonomiczne i społeczne wyjaśnienia. Historycznie rzecz ujmując, przyjęło się wskazywać na „dwa Madryty”: habsburski i burboński. Owe dwie wielkie „wyspy” uformowały miasto w biegu dziejów. Pierwsza z nich obejmuje „stary Madryt”, zwany Madrid de los Austrias. To Filip III, znużony nieustannym tułaniem się między rezydencjami królestwa Kastylii, założył stolicę w niewielkim miasteczku, przyklejonym do umieszczonego na wzgórzu arabskiego alkazaru. Za panowania jego następców Madryt szybko się rozrasta, przeżywając swój, podobny niektórym miastom włoskim, złoty wiek, tyle że później. To tam tworzyli: Cervantes, Lopez de Vega, Velazquez, Zubarian, Murillo. Madryt artystycznie rozkwita, politycznie raz po raz upada.

Habsburski rozdział miasta zamknął chorowity Karol II, który zmarł bezpotomnie w 1700 roku. Walka o sukcesję trwała kilkanaście lat. Zakończyła ją koronacja Filipa V, pierwszego monarchy z dynastii Burbonów. Madryt wpadł zatem w orbitę interesów i gustów francuskich. Nowy pałac królewski, na terenie dawnego alkazar, wzniesiono na podobieństwo Wersalu. Centrum miasta przesunęło się z Plaza Mayor w stronę nowego imponującego salonu kultury na wolnym powietrzu, jakim stał się szeroki paradny bulwar zwany Paseo del Prado. Nowe majestatyczne pałace i rezydencje (to tam stoi monumentalny budynek mieszczący dziś imponujące Muzeum Prado) sprawiły, że pomysłodawca „nowego Madrytu”, Karol III, król z dynastii Burbonów, otoczony został nimbem najlepszego burmistrza Madrytu w jego historii.

Burbonów nie kochał lud. Kościół podsycał frustrację, namawiając prawdziwych madrilenos do sprzeciwu wobec obcych. Nie było to trudne, bowiem Francuzi przeciwni byli obyczajom Madrytczyków. Przykład? Urzędnicy królewscy  chodzili po mieście z nożycami, ucinając długie peleryny mieszczan i zakazując noszenia kapeluszy z szerokim rondem. Doszło w końcu do krwawo stłumionego powstania za inspiracje którego obwiniono jezuitów i wygnano ich z miasta. W sercu oporu, w hipsterskiej dziś, a wtedy ludowej dzielnicy Malasaña, odbywają się wielkie festyny, w rozrywkowy sposób upamiętniający, okupioną krwawą ofiarą, niezłomność  madrileños. Zamieszki w Madrycie skłoniły Napoleona do osadzenia na hiszpańskim tronie swojego brata, Józefa Bonaparte. W następstwie tego, sprzeciw wobec francuskiej okupacji doprowadził do powstania narodowego.

Nad Madryt nadciągają kolejne fale zamachów i powstań, toczą się wojny domowe idące w setki tysięcy ofiar. Mimo zniszczeń, francuskie ślady odciskają się na Madrycie znacząco. Rośnie wspaniałe na owe czasy miasto, tężeją liberalne idee.  Politycznej karuzeli wzlotów i upadków to nie zatrzymuje. Chaos za chaosem, to krajobraz polityki w tym mieście. Wreszcie, w czasach już współczesnych, następują rządy generała Franco. Miasto, w czas porządku zaprowadzonego dyktaturą, szarzeje, realnie i symbolicznie, by w latach 80-tych, już po śmierci dyktatora, na powrót dać wyraz upojeniu wolnością i wigorowi tworzenia nowego. Okres odnowy miasta  przechodzi do historii miasta jako La Movida (Ruch).

Można powiedzieć, że w biegu swojej historii, mimo niegasnącego tumultu politycznego, miasto nieprzerwanie pięknieje, a bogacąca się klasa średnia nadaje mu rozmach wynikający z chęci okazania wielkości i zamożności. Wiąże się to z sukcesami imperialnej Hiszpanii i wynikającej z tego siły hiszpańskiego kapitału.

Madryt burboński to nie tylko Paseo el Prado. Powstają bulwary i place z fontannami, z imponującym Plaza de Cibeles na czele, będącym dziś pocztówkowym znakiem rozpoznawczym miasta. Centralnym punktem placu jest Fuente de Cibeles, marmurowa fontanna z figurą frygijskiej bogini płodności, siedzącej na rydwanie zaprzężonym w dwa lwy. Nie dziwota, że to tutaj piłkarze Realu przychodzą po kolejnej europejskiej wiktorii, wspinają się na szczyt rzeźby, by założyć bogini szaliki klubowe najlepszej klubowej drużyny świata. A wokół tłumy dają upust histerycznie wyrażanej radości z ich tryumfu.  Plac okalają dwa najbardziej wytworne budynki w mieście: Palacio de Communicaciones, dawny gmach poczty głównej, dziś ośrodek kultury (nazywany żartobliwie tortem weselnym bądź złośliwie Najświętszą Panną Pocztową), oraz  Banco de Espana. To kolejne przykłady na to, że swą potęgę znaczą wizualnie najchętniej ci od transferu pieniądza i ci od transferu informacji. Wtedy i dziś. Również w Madrycie.

Imperialne sukcesy Hiszpanii w przeszłości, wpływy w Ameryce Łacińskiej i pieniądze wpływające stamtąd do madryckich banków, uczyniły Madryt już na początku XX wieku miastem zamożnym, ba, imponującym, ale co ważne, mogącym uchodzić dziś za arbitra elegancji. Łatwo zauważyć, że Madryt uwieczniony na widokówkach podkreśla ten walor, chełpi się swoją wspaniałością a zwłaszcza reprezentacyjną ulicą Grand Via. Na fali  Ensanche, modernizacji miasta w II połowie XIX wieku, wypchnięto biedotę poza śródmieście, zlikwidowano lichą chaotyczną zabudowę, by zwieńczyć impet przebudowy miasta wyjątkową, nawet jak na miarę Madrytu, modernizacją. Grand Via miała pokazać światu centrum kosmosu (przynajmniej tego, w którym na co dzień używa się hiszpańskiego). Mijając majestatyczne budowle banków i innych instytucji, zadzierając głowę by zobaczyć ogromne rzeźby na dachowych szczytach, trudno powstrzymać się od złośliwości, czy aby rozmach zabudowy nie przybliża asocjacji ze stylistyką operetki. Wzdłuż Grand Via przetaczają się parady, ale i demonstracje, mając swą kulminacje przed ratuszem, na placu Puerta del Sol, czyli przy Bramie Słońca, który jest nie tylko pępkiem Madrytu, ale i całej Hiszpanii.

Na lewo i na prawo od Grand Via odchodzą różne w charakterze dzielnice i kwartały przedzielone paradnymi bulwarami. Są na tyle swoiste, że tradycyjny podział na Madryt habsburski i burboński niczego już dziś nie wyjaśnia. Wspomniana plebejska, a dziś artystowska Malasaña i sąsiadująca z nią, pulsująca barwnym życiem ulicy, „tęczowa” Chueca, różnią się diametralnie od sąsiedniej, wytwornej Barrio de Salamanca, o imponujących fasadach budynków z ozdobnymi balkonami i pustymi chodnikami, w którą można wstąpić przekraczając szeroki bulwar Passeo de Recoletos.

Lubię do miasta podejść poprzez Puerta de Toledo, czyli od strony rzeki, bądź od niezwykłego dworca kolejowego Atocha, będącego zarazem ogrodem botanicznym, z gromadą żyjących tam żółwi. Wspinam się zboczem Starego Madrytu ku dzielnicy La Latina. Zanim sięgnę szczytu wzgórza pałacowego, bądź zanim znajdę się na Plaza Mayor, dane jest mi podążać stromymi uliczkami ku kolejnym połączonym placom, by, dochodząc do Plaza Puerta de Moros, odebrać nagrodę w postaci widoku na rozłożystą dal w dole rzeki i pobliski kościół San Francisco el Grande. I oto jestem w mojej ulubionej Barrio de La Latina.

Trawestując skarpę dochodzę do El Rasto, znanej z pchliego targu, idę dalej ku Lavapies. Oto Madrid castizo, czyli „Madryt prawdziwy”, w którym, powiada się, żywa jest wciąż tradycja  obyczajów i strojów prawdziwych madrilenos, organizujących swoje tradycyjne fiestas. Ja zaś natrafiam przede wszystkim na arabskie sklepiki, orientalną atmosferę, zapachy multi kulti (zostawmy, co to oznacza), piękne murale na fasadach zmurszałych kamienic, liczne bary (w tym w kategorii lekko podejrzanych).

Pnę się wyżej, ku Puerta del Sol, nagrodą mi wejście w dzielnicę Huertas. To już tereny dawnego „Madrytu burbońskiego”. Ulice bez ruchu kołowego wibrują życiem przechodniów. Dochodzę do innego ulubionego placu: Plaza de Santa Ana. Wokół teatry, knajpy z zdobionymi kolorowymi malunkami, kawiarnie literackie. Nic dziwnego, Huertas, nazywana jest też El Barrio de Las Letras. Tu tworzyli Złoty Wiek Madrytu Miguel de Cervantes, Lope de Vega, Calderon de la Barca, Tirso de Molina. Bliżej czasów nam współczesnych pojawiły się la tertulia, grupy literatów,  którzy zbierali się w swoich ulubionych kawiarniach, dyskutując politykę, corridę, nie stroniąc przy tym od spisków. Fakt faktem, Madryt nadal przoduje w świecie w ilości teatrów i knajp per capita. Całe miasto to jedna wielka rafa gastronomiczna do której przykleiło się mnóstwo prywatnych teatrów, nadal chętnie odwiedzanych. Nie sposób nie skorzystać ze specjałów tapas barów, spróbować lokalnych bocadillos, a nader wszystko nie sposób ominąć La casa de Abuelo, gdzie serwuje się boskie gambas al ajillo (krewetki z czosnkiem w rozgrzanej oliwie).

Mogę się szwendać po okolicy bez końca. Toż to „romantyczny Paryż” w wersji turbo, bo żywszy, bardziej kolorowy. Arystokratyczny i mieszczański, ludowy i hipsterski, swojski i kosmopolityczny – a mimo to wciąż castizo.

Tyle Madrytów, ile radości z pałętania się po tym archipelagu.

Zygmunt Barczyk

Lämna ett svar