Tak, Szwedzi to milczący naród. Chyba właśnie z tego powodu ich lubię. Obserwując z polskiej perspektywy, oprócz zakorzenionej demokracji, milczenie jest najbardziej zauważalną cechą narodową Szwedów. Ale ponieważ w granicach państwa istnieją trzy nacje: Szwedzi, Samowie, Finowie, naród ten milczy w trzech językach.
Za demokracją nie przepadam, uważam ją za zgraną płytę. System ten już od dawna oszukuje sam siebie, zaś „rządy większości” to zwyczajny humbug. Większość jest niczym innym jak ciemną masą, zaś ciemna masa nie jest upoważniona do wygłaszania opinii, nie mówiąc już o podejmowaniu decyzji.
A inteligencja? Cóż, istnieje, ale zawsze była w mniejszości. Tu należy natychmiast dodać trzy ważne słowa: I chwała Bogu! Aż zimno się robi na myśl do jakiego burdelu zapewne doszłoby, gdyby inteligencja była w większości!
Taka postawa czyni mi niemożliwym przyłączenie się do jakiejkolwiek partii, która ma za sobą większość. Czyż w końcu nie jest tak, że mniejszość ma zawsze rację? Przez mniejszość rozumiem grupę, która posuwa się naprzód po terenach, do których większość jeszcze nie dotarła (siebie umieszczam w „mniejszej połowie” większości).
Obywatel Republiki Nieustannej Diaspory żyje w oparach nierzeczywistej rzeczywistości, oddycha surogatem powietrza, żywi się fatamorganą, myśli plastikowymi myślami. Obywatel RND, gdy się rozejrzy, zauważy, iż otaczają go: pisarze-nie-pisarze, redaktorzy-nie-redaktorzy, działacze-nie-działacze, patriocinie-patrioci, zdrajcy-nie-zdrajcy, wierni-nie-wierni, szuje-nie-szuje, intelektualiści-nie-intelektualiści, hudraulicy-nie-hydraulicy, i wszyscy prowadzą sztuczne życie, słodzone sacharyną sukcesu. Nieliczni żyją na koturnie i mają się dobrze, większość egzystuje w sferze smutnych rozczarowań, porusza po terenach złudnych mniemań, iż pędzi prawdziwe życie.
Terytorium każdej Republiki Nieustannej Diaspory brzydko pachnie. Wydziela pot starca, żałosny zapach końca, gdzie nawet sukces, nie mówiąc już o porażce, duszny jest i połowiczny.
Prawa świata mówią, że zdobycie zaczyna się od ofiarności. RND sprawia wrażenie nieświadomej swego losu ofiary, formy istnienia składanej na ołtarzu beznadziejności, zaś okrzyki protestu i piski żądań, jakie od czasu do czasu z siebie wydziela, mają wagę cienia na wietrze.
Każda emigracja od pierwszej chwili swojego zawiązania rdzewieje i odlicza dni istnienia. Jak chrześcijaństwo, które odlicza je od momentu, gdy stało się religią państwową. Emigracja staje nieuchronnie smutnym, obrastającym patyną czasu panoptikum, cebrzykiem wypełnionym dziwacznymi pomysłami, szalonymi ideami, uszkodzonymi ludźmi, perpetuum mobile porażek, czerpie nierzeczywiste siły z nierzeczywistych źródeł.
Nigdy nie dzieje się dobrze, gdy człowiek zrywa więzy, nawet te najuciążliwsze.
Patrząc z takiej perspektywy fakt emigrowania jest aktem poddania się, czynem firmującym rezygnację. Może dlatego długoletni emigranci po powrocie do ojczyzny tak rzadko robią prawdziwe kariery? Ilu ze sztokholmskich emigrantów zrobiło liczącą się karierę w wolnej Rzeczpospolitej: architekt Borowski gdy został pierwszym architektem m.st. Warszawy, aktorka Pieczyńska (ale jej kariera kwitła już za Systemu)? Kto jeszcze?
Trudno sobie wyobrazić kariery, jakie mogliby zrobić po powrocie do kraju obywatele Szwedzkiej RND, panie i panowie pisarze, redaktorzy, wydawcy, cenzorzy, społecznicy, politycy. Nie mówiąc już o „polskich byznesmenach”, gdyż ci w ogóle nie istnieją, jeśli nie brać pod uwagę parunastu kawiarenek, restauracyjek, piekarń, masarń, sklepików, firemek budowlanych, czy sprzątalniczych.
Emigracja składa się w większości z pogubionych, skrzywdzonych, niedopasowanych, uważających siebie za ideowych ludzi, którym los narzuca nadludz-kie wymagania. Składa częstokroć na ich wątłe barki ciężar odpowiedzialności za klęski, zaś sukcesy, gdy się zaznaczą, przypisuje innym.
Niejeden emigrant chciałby nie przeżywać wielkich czasów, zostawić to innym okresom historycznym, pozostawić silniejszym od siebie obowiązek od-krywania coraz to nowych cnót podszytych niepewnością, ukoronowanych strachem.
By przebrnąć ten przesmyk, aby dowiedzieć się czy należy uciekać już dziś, czy też można jeszcze poczekać do jutra, potrzeba takich zasobów sprytu i inteligencji, że wystarczyłoby z naddatkiem do stworzenia wiekopomnego dzieła. Ale cóż, nie każdy niesie w sobie siłę Matki Teresy.
Co dalej? Trudno powiedzieć, ale przypominając sobie czasy sprzed emigracji, myśli i pytania jakie wówczas nie dawały spać, wiem jedno: pytania mają w sobie siłę, której nie zawierają już odpowiedzi.
Andrzej Szmilichowski