Wydarzenie się wydarzyło, mnie dotyczyło, a ja nadal w to nie wierzę. Ono na pewno fizycznie i urzędowo było, zaistniało i się materialnie oraz mentalnie ziściło, mnie psychicznie i fizycznie z nóg zwaliło, po ulicach przeturlało aż echo w pustych podwórkach grało, a ja nadal w to wszystko nie mogę uwierzyć.
Szwecja była kiedyś dobrym krajem. Jest nim i dzisiaj, może nie dla wszystkich, ale dla większości w dalszym ciągu jest dobrym i przez ileś tam lat w przód, w bok czy wstecz będzie dobrym, cennym, demokratycznym i bogatym.
Mnie, o ile mam być szczery, to żaden z tych przymiotników, rzeczowników czy zaimków dzierżawczych chyba już nie dotyczy. Szwecja jest i pozostanie sobą, ja nigdy się nie zmieniałem na lepsze, a teraz to nawet i na gorsze zmienić się chyba nie podołam.
Madagaskar przywitał mnie dobrze, a ja go chyba jeszcze lepiej, bo przy pierwszej wymianie waluty stwierdziłem niewielkie manko. Jak na początek, to nie miałem powodów do narzekań. W Tajlandii czy Laosie było trochę gorzej. Przywitała mnie serdecznie znajoma i równie serdecznie jej rodzina. Szczerzy byli i nie ukrywali, że to przywitanie to tak do końca bezinteresowne dla nich nie powinno być, Dałem im po dwadzieścia dolarów. Co ich ucieszyło, ale nie ukrywali, że następne dwudziestki po paru dniach też by im się przydały.
Hotel dobry, zaciszny otoczony wysokim i starym kamiennym murem, który koił i chronił przed ulicznym gwarem. Znajoma zaznajomiła mnie ze wszystkim co było do zaznajomienia i brama do pięknych wakacji otworzyła się szeroko.
W piątek 19 kwietnia Anno Domini 2024 stało się to co się stało. Gdyby to było trzynastego w piątek, to bym może bardziej rozumiał to co mnie spotkało. Chociaż pewności nie ma.
Szedłem główną ulicą Antananariwo w koszuli, która miała z przodu dwie kieszenie zapinane na guziki. W jednej miałem kasę, przeszło tysiąc dolarów, w drugiej paszport, prawo jazdy i kartę bankową. Resztę waluty, drugi tysiąc dolarów i przeszło czterysta euro trzymałem w tylnych kieszeniach spodni, zapiętych na guziki. Ulica była główna i pełna ludzi, a jeszcze bardziej pełna żebrzącymi dziećmi, których tam jest tysiące.
Pogodny dzień i słoneczne południe. Dostałem pięścią w głowę na przywitanie, potem trzech nastolatków z dużą wprawę zdarło ze mnie koszulę z dobrodziejstwem inwentarza, wyciągnęli pieniądze z kieszeni spodni. Poprawili mi pięścią w głowę na pożegnanie i zniknęli. Wiele osób to widziało, ale nikt nie reagował. Ja specjalnie też nie, bo nie bardzo mogłem dojść do siebie, a po tym jak już trochę dojrzałem do działania, to robienie czegokolwiek już nie miało sensu.
Wszystko poszło im gładko i sprawnie. Mnie tak gładko nie poszło, bo nie bardzo mogło iść. Zostałem bez pieniędzy, dokumentów, w podkoszulku i z rozładowanym telefonem. Trochę się otrząsnąłem i zacząłem iść na Policję. Po godzinie z hakiem przyszła kobieta, by tłumaczyć mój słaby angielski na dobry francuski.
Jeden z policjantów dał mi butelkę wody mineralnej i zaczął dzwonić do Szwedzkiego Konsulatu, by zgodnie z Prawem Unijnym, a stricte z Konwencją Praw Człowieka i Obywatela ratyfikowaną przez Szwecję jako jeden z pierwszych krajów, objął mnie ochroną. Dzwonił, dzwonił, ale… nikt się nie odzywał. Wysłał sms, potem drugi, trzeci, czwarty, piąty… i nic. Kobieta dzwoniłam dzwoniła, dzwoniła i nic. Konsulat miał godziny urzędowania, miał godziny urzędowania, miał godziny urzędowania, ale wyraźnie nie urzędował.
Wieczorem policjant podwiózł mnie motocyklem do Konsulatu Szwedzkiego leżącego daleko na obrzeżach miasta, zastukał w zamkniętą bramę, ja zastukałem, on zastukał, ja zastukałem brama się otworzyła i… przestałem wierzyć w otaczającą mnie rzeczywistość. A rzeczywistość chyba przestała wierzyć we mnie. Policjant wytłumaczył o co chodzi, pokazał spisany Protokół napadu i kradzieży, a ochroniarz konsulatu pokazał mi… gest Kozakiewicza z Olimpiady w Moskwie. Powiedział, żebym przyszedł w poniedziałek około godziny dziesiątej, to zgodnie z Prawem Unijnym, które oczywiście obowiązuje Szwecję, zostanę wpuszczony do środka. A aktualnie, zgodnie z Prawem Unijnym obowiązującym i Szwecję, mam wy…. I zamknął bramę.
Policjant zaczął dzwonić do konsula, ale nikt nadal nie odbierał. Byłem w podkoszulku i coraz bardziej marzłem. Zacząłem ponownie stukać w bramę i coraz głośniej wołać pomocy po szwedzku i angielsku. Brama w końcu uchyliła się, ochroniarz przekazał słowa konsula, że zgodnie z Prawem Unijnym mam wy… tak się domyśliłem, potem dodał jeszcze kilka przekleństw i ponownie zamknął tę solidną. metalową bramę.
Sytuacja była jaka była, prosta i oczywista, w którą ja/prawnik i autor wielu tekstów z dziedziny prawa z każdą chwilą coraz mniej wierzyłem. Coraz mniej w sytuację, coraz mniej w rzeczywistość i jeszcze bardziej mniej w demokrację Szwecji.
Pierwsze gwiazdy na niebie zaczęły rozjaśniać drogi wędrowcom. Również i tym stojącym w miejscu, nie mającym dokąd iść. Zimne zimno, z wrażenia chwilami zmieniało się w zimno gorące, oblewające mi ciało potem. Policjant pokręcił z dezaprobatą głową, powiedział kilka wyrazów w swoim języku, jak nie trudno było się domyślić, przekleństw i zapalił motocykl. Gorący pot oblał mi ciało, chociaż temperatura szła w kierunku małych matematycznych wartości.
Popatrzył trochę w mapę, dodał kilka słów z których jedno zrozumiałem: Pologne. I zaczął jechać. Do Polskiego Konsulatu dotarliśmy szybko. Z tym, że mrok zapadał jeszcze szybciej i było już ciemno. Zacząłem walić w bramę, a on stukać. Otworzyła nam starsza kobieta. Policjant coś powiedział, ona przytaknęła głową i wpuściła mnie na podwórze dużej willi.
Przyszedł polski konsul i powiedział, że zgodnie z Prawem Unijnym odwiezie mnie do hotelu i zapewni mi pobyt do poniedziałkowego poranka. Napisze też pismo do Szwedzkiego Konsula, by zgodnie z Prawem Unijnym przejął w poniedziałek opiekę nade mną.
Łzy nadziei zakręciły mi się w oczach. Nie wiem czy konsul był mianowany przez Jaśnie Kochanego Prezesa, czy przez kogoś innego, ale zachowywał się dobrze, dobrze.
Po godzinie znalazłem się znowu w hotelu, który już wystawił moją torbę na zewnątrz.
Sobotni poranek przywitał mnie jasnym słońcem, a ja jego nie do końca jasnymi przeczuciami. Naładowałem telefon i zacząłem dzwonić do Jury w Utrikesdepatement w Sztokholmie. Trzydzieści trzy korony za minutę.
Szybko dowiedziałem się tego, czego nigdy bym nie przypuszczał, że się dowiem. A mianowicie, że żadnej pomocy ze strony Szwedzkiego Konsulatu nie otrzymam, bo oni postępują zgodnie z Prawem Unijnym, które nakazuje opiekę nad własnymi obywatelami. Zatem mam zwrócić się o pomoc po raz drugi do polskiego konsula, bo zgodnie z Prawem Unijnym powinien mi pomóc lub do mojej byłej żony, która przeszło dwa lata wcześniej rozstała się ze mną, i prosić ich o pomoc. Jak chcę wrócić do Szwecji, to szwedzki honorowy konsul może przesłać pismo w tej sprawie do Francuskiej Ambasady, by mi wydała Jednorazowy Paszport, ale mam pożyczyć od kogoś z rodziny lub znajomych pieniądze i sam za to zapłacić 70 dolarów, bo szwedzki konsul za to nie zapłaci, gdyż postępuje zgodnie z Prawem Unijnym nakazującym pomoc własnym obywatelom. Może za to też zapłacić, zgodnie z Prawem Unijnym, polski konsul.
Nie mogłem w to uwierzyć, więc zadzwoniłem jeszcze raz za trzydzieści trzy korony za minutę. I usłyszałem kolejną pomoc, że mam zwrócić się do znajomych na Madagaskarze, nawet jak takich nie mam, by otrzymać pomoc. Po czym rozmowa się urwała.
Każdy mój telefon do Jury w Utrikesdepartement, których wykonałem bardzo dużo, kończył się już tylko w ten sam sposób; my pomogliśmy ci bardzo, bo powiedzieliśmy iż masz pożyczyć od kogoś pieniądze, zapłacić sobie hotel, jedzenie i zapłacić w Francuskiej Ambasadzie siedemdziesiąt dolarów, więcej nic nie zrobimy dla ciebie.
Po raz kolejny przestałem wierzyć w to co powinienem wierzyć. Przestałem wierzyć w siebie, w Szwecję i we wszystko inne co nie było ani mną, ani Szwecję.
Brat/lekarz właściciel przychodni lekarskich w Kanadzie przesłał pięćset dolarów na konto Konsulatu Szwecji. Uregulowałem więc należność za hotel, za jednorazowy paszport, kupiłem prezent znajomej, która zapłaciła za kilka taksówek do Szwedzkiego Konsulatu i Francuskiej Ambasady, potem wsiadłem do taksówki i udałem się na lotnisko. Poprzez Addis Abbebę i Wiedeń dotarłem do Kopenhagi.
Mimo upływu dni, dni, dni nadal nie wierzę w to co się wydarzyło na Madagaskarze i w Jury Utrikesdepartement w Sztokholmie. Nie wierzę też ani w siebie ani sobie. Jedyne w co mogę uwierzyć, to w polskiego konsula w Antananarivo, który był dyplomatą dawniej, pracował w dyplomacji za Jaśnie Kochanego Prezesa i działa nadal, uczciwie.
Jeszcze Polska nie zginęła!
Jerzy Marciniak