JANUSZ KOREK: Faktyczny koniec PRL-u?

Polacy mieli dość PRL-u już w latach 80-tych ubiegłego wieku i chcieli jak najszybciej z niego (i z Bloku Wschodniego) wyjść, ale jak się okazało PRL nie chciał szybko wyjść z nich. Przynajmniej ze sporej ich części. Ostatnie 8 lat rządów partii PiS, a faktycznie jej I sekretarza zwanego kosmetycznie prezesem, a więc 8 lat władzy autokraty, który uznał się za emanację ludu-suwerena są najlepszym tego dowodem.  Cała władza w rękach ludu, jak twierdzili rosyjscy towarzysze ponad sto lat temu. Pracujący lud miast i wsi miał jednak za dużo rąk więc lepiej, żeby w jego miejsce partia sprawowała władzę – sprecyzowali wkrótce. Zaraz po tym Lenin i Stalin uznali, że partia też ma za dużo rąk, więc przejęli całą władzę w swoje łapy.

Jarosław Kaczyński myśli podobnie kierując się peerelowską zasadą jednolitości władzy, której od czasów studenckich jest wyznawcą.  Demokracja ludowa, czyli demokracja stworzona zgodnie z zasadą jednolitości władzy uznawała tylko jedno centrum decyzyjne, którym kierował przywódca rządzącej partii a wyznaczani przez niego ministrowie podporządkowani byli właśnie temu partyjnemu centrum. Przykładowo: ministrowie sprawiedliwości i prokurator generalny sprawowali pełną kontrolę nad władzą sądowniczą, która była na telefon rządzącej partii. Nikt w żadnym sądzie nie mógł wygrać, jeśli władza na to nie zezwalała. Prezes Kaczyński rozpoczął swoją rewolucję w 2015 roku właśnie w imię zasady jednolitości władzy. PiS w ciągu kolejnych lat opanował aparat państwowy, władzę sądowniczą a potem media uznając osobę prezesa (bez trybu) za jedynego, prawdziwego przedstawiciela ludu suwerena. Jak wyznawał sam Kaczyński zawsze chciał zostać zbawcą narodu (to kolejna kosmetyka języka, aby zmylić peerelowskie tropy). W sposób bezwzględny i cyniczny wycinał konkurencję, ignorował organizacje pozarządowe, nasyłał prokuraturę i oskarżał przedstawicieli opozycji o wszystko co możliwe, dyskryminował wolnomyślnych artystów i inteligencję oraz inne („mieszczańskie”) grupy społeczne, niszczył niezależne instytucje, samorządy a także wszystko, co mu stało na drodze do uzyskania pełni władzy.

Jego rewolucja sprawiała, że ekonomia przestawała być zwykłą ekonomią a zaczęła przypominać ekonomię polityczną z czasów PRL-u. Mechanizmy wolnego rynku zastąpiła pełzająca nacjonalizacja, której dokonywali działacze partyjni lub poplecznicy partii postawieni na czele spółek państwowych (w zamian wpłacając haracz do kasy partyjnej).

Do przerobienia niezależnego systemu sądownictwa w organ sądowniczy ludowo-demokratyczny zgodnie z wspomnianą zasadą jednolitości władzy, wyznaczony został minister-prokurator Zbigniew Ziobro i grupa spolegliwych prawników pod dowództwem magister Julii Przyłębskiej (nie kwalifikacje, lecz chęć szczera…) oraz PRL-owskiego prokuratora Stanisława Piotrowicza. Operacja się udała, ale wielu pacjentów zmarło, jak np. Trybunał Konstytucyjny, który nie przeżył nawet z nazwy. Organ ten nazywany obecnie Neo-Trybunałem lub Trybunałem Przyłębskiej przestał prawie pracować, a gdy już orzekał to zgodnie z wolą Kaczyńskiego.

Partia wraz z Ojcem dyrektorem Tadeuszem Rydzykiem i większą częścią polskiego kościoła oraz wiarą używaną instrumentalnie jako religijna nadbudowa, domagała się także monopolu na kształtowanie narodowej świadomości. Plan zakładał wychowywanie pokoleń nowych, prawdziwych Polaków, katolicko-narodowych komsomolców posłusznych linii partii. Przykładał się do tego pilnie minister kultury Piotr Gliński oraz oddelegowany na front oświaty komisarz Przemysław Czarnek, który nie zostawiał złudzeń, że sprawnie zrujnuje polskie szkolnictwo i naukę polską, jeśli tylko da mu się więcej czasu. Na szczęście, dzięki ostatnim wyborom, więcej go nie dostał.

Do przywracania systemu ludowej demokracji przyczynił się także w trudzie (narciarskim) i z (harcerskim) mozołem inny członek partii – prezydent Andrzej Duda. Po pierwsze – poprzez wielokrotne łamanie konstytucji, na której straży przysięgał stać; po drugie – przez swoje ruchy zagraniczne, które trudno nazwać polityką. Odznaczył się ministrancką czołobitnością wobec prezydenta Donalda Trumpa a demonstracyjną arogancją wobec prezydenta Joe Bidena, by wspomnieć tylko o jego zachowaniach wobec gwaranta naszego militarnego bezpieczeństwa, czyli USA.

W ogóle polityka zagraniczna to pięta achillesowa całej tej polonocentrycznej formacji. Ani Kaczyński, ani Duda ani ich ministrowie spraw zagranicznych nie mieli potrzebnego doświadczenia i odpowiednich kontaktów ani bladego pojęcia o dyplomacji, o działaniu międzynarodowych organizacji oraz o specyfice międzynarodowych problemów a tym bardziej o ich sprawnym rozwiązywaniu. Koncepcja Kaczyńskiego, że Polska ma być izolowaną wyspą wolności dała efekty. Jeden z nich to zniszczone relacje z Unią Europejską, którą Kaczyński uznał w swoich gorączkowych rojeniach za gorszą niż komunistyczna Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej i Blok Wschodni do którego Polska została włączona przez Kreml siłą… Późniejsze horrendalne oskarżenia jakie wobec Unii rzucał Kaczyński a za nim jego funkcjonariusze, mówiły między innymi o tym, że Unia zagraża polskiej suwerenności, bo jest sterowana przez znienawidzone przez prezesa Niemcy, które z kolei podejrzewał, zgodnie ze swoimi teoriami spiskowymi o to, że dążą od zbudowania IV Rzeszy. Czy można się zatem dziwić, że relacje z naszym zachodnim sąsiadem stały jeszcze gorsze niż z Unią? Podobnie z innymi sąsiadami, jak Czechy czy z potrzebującą jak nigdy dotąd pomocy Ukrainą, od której rządzący PiS odciął się w najbardziej dramatycznym dla Europy Środkowo-Wschodniej momencie.

Podczas wszystkich tych posunięć partia rządząca, podobnie jak towarzysze z PRL-u, zaczęła tworzyć alternatywną rzeczywistość. Czarne przestało być czarnym a białe białym – jak wypsnęło się przywódcy partii. Ścisła dyscyplina partyjna i przekazy dnia sprawiały, że każdy PiS-owski aparatczyk powtarzał nie tylko te same argumenty, ale wyrażał je w dokładnie w taki sam, wyuczony na pamięć, sposób. Słysząc jednego z nich rano wiedziało się co będą powtarzać wszyscy członkowie partii do końca dnia. Nawet Orwell mógłby się pogubić w postkomunistycznej nowomowie prezesa i jego partii. Nigdy w historii Polski nie wymawiano tak często słowa: prawda. PiS dążył do prawdy, prawda była na jego wszystkich sztandarach, prawdę miano głosić, prawda miała nas ocalać i bronić. W imię prawdy szkalowano Innych: emigrantów, całe grupy społeczne, osoby LGBT, inne kultury, inne wyznania. W imię prawdy odmawiano ludziom pierwszej pomocy i w imię prawdy kłamano dla własnego interesu. Do głoszenia prawdy smoleńskiej zaangażowano specjalistów, którzy latami jej szukali i nie znaleźli, mimo, że jak wynikało z ich działań i wypowiedzi – dobrze ją znają…  Bezustanne dążenie do prawdy nasiliło się i było w szczytowym punkcie, kiedy partia przejęła media publiczne a uważający się za wiernego sługę partii Daniel Obajtek wykupił dla propagandy PiS-u nawet prasę lokalną. Wtedy prawda, cała prawda i tylko prawda zaczęła się lać strumieniami do domów spragnionych jej Polaków. Główne szambo biło w publicznej TVP. Tam za pieniądze podatników wymyślano informacje zawierające 100 procent prawdy. Ksiądz Tischner obracał się w grobie, krzycząc, że woli już nawet Hegla i Marksa niż tę cyniczną papkę. Tym ostatnim mimo wszystko chodziło o jakieś wartości a PiS-owskie media, podobnie jak propaganda tej partii, nie tylko głosiły kłamstwa, ale stworzyły system negacji prawdy.

Nie wiem i chyba się nigdy się nie dowiem czy wysoko płatni funkcjonariusze PiS-owskiego Ministerstwa Prawdy wierzyli w to, co mówili? Czy można nieświadomie mylić prawdę z sensem? Szukając prawdy tworzymy narracje, które nam ten sens budują. Sens, w który chcemy wierzyć (albo i nie). Mówiąc, że szukamy prawdy o Smoleńsku nie dostajemy automatycznie dostępu do źródła prawdy o tej katastrofie. Dorabianie sensu do własnego działania to nie to samo, co odkrywanie prawdy. Natomiast szukanie prawdy, mimo, że ją znamy, ale nie chcemy się z nią zgodzić (bo nie pasuje do ideologii albo nie służy naszym interesom), jest nie tylko wyrazem złej woli oraz cynicznym wyrachowaniem.  Jest zwykłym oszustwem i świadectwem braku moralności. Warto przypomnieć w tym kontekście zjawisko homo sovieticus, które jako pierwszy opisał socjolog Aleksander Zinowiew. Jedną z głównych cech człowieka zsowietyzowanego był brak wrażliwości moralnej. Jak pisał Zinowiew, homo sovieticus: ”nie jest istotą moralną. Ale nie zgadza się, że jest istotą amoralną. Jest istotą przede wszystkim ideologiczną”. Ideologia dla takiego człowieka jest jak objawienie prawdy i dlatego nadawanie faktom sensu zgodnego z ideologią jest traktowane jak jej odkrywanie.

Do polskiej debaty publicznej postać homo sovieticus wprowadził ksiądz Józef Tischner. Analizując peerelowskiego człowieka zsowietyzowanego pisał:

„Tak jak przenikał w głąb komunistycznej partii, przenikał również do wnętrza kościołów. Tam ’konsumował’ środki do życia doczesnego, a tu ‘konsumował’ środki zabezpieczenia na życie wieczne. Można go było poznać po szczególnym typie nieodpowiedzialności, która nie była prostym brakiem odpowiedzialności, ale nieodpowiedzialnością z pretensjami. Zawsze pełen roszczeń, zawsze gotów do obwiniania innych, a nie siebie, chorobliwie podejrzliwy […]”.

Notabene mamy tutaj także częściowe wyjaśnienie powodów zawarcia wspominanego wcześniej sojuszu ołtarza z tronem.

Słowa Tischnera o zsowietyzowanym człowieku PRL-u, szczególnie o jego bezzasadnej roszczeniowości, nieodpowiedzialności, wiecznych pretensjach oraz chorobliwej podejrzliwości sporo wyjaśniają także dzisiaj. Wystarczy śledzić w jaki sposób Kaczyński i ludzie PiS-u żegnają się z władzą, jak reagują na utratę państwowych posad i partyjnego monopolu na media publiczne. Na 11 stycznia prezes Kaczyński zwołuje wszystkich na: „Protest Wolnych Polaków”, marsz w obronie – jak by to groteskowo nie zabrzmiało – „niezależności mediów i telewizji publicznej”. Na czele pomaszeruje, między innymi, biorący miliony za mówienie partyjnej prawdy Michał Adamczyk, wybrany właśnie przez partię neo-prezesem zawieszonej Telewizji Polskiej…

Zacytuję na koniec jeszcze raz księdza Tischnera, którego słowa mogą być przestrogą nie tylko na 11 stycznia, ale na cały nowy rok 2024 w którym okaże się czy PRL z Polaków wreszcie wyszedł: ”Homo sovieticus nie widzi różnicy między swym własnym interesem a dobrem wspólnym. I dlatego może podpalić katedrę, byle sobie przy tym ogniu usmażyć jajecznicę.”[1]

Janusz Korek

[1] J. Tischner, Myśli wyszukane, ”Tygodnik Powszechny”

2 reaktioner på ”JANUSZ KOREK: Faktyczny koniec PRL-u?

  1. Autorze Miły!
    Pożywny tekst. Racje wyłożone potoczyście i soczyście i, co ważne, logicznie. Aż się chce dyptyku w ”temacie tematu” , czyli drugiej części, żeby oświetlić status homo sovieticus i polacus palantus w w blasku byłych rządów platformerskich. Wśród nich też są palanci polityczni, spadkobiercy PRLowskiej tradycji. Za poprzednich kadencji narobili wiele brudu, zwłaszcza w aparacie sądowniczym, w łamaniu liberalizmu ekonomicznego, zaznaczyli się arogancją chamów w uwarstwianiu Polaków na “ Europejczyków” i “Buraków”, nieobce im było okazywanie pogardy maluczkim, których dlatego tak udanie zagospodarował PiS.
    Gdzie są zatem ” lemingi” w tej układance i ich parciany choć nonszalancki liberalizm, gdzie ich tanimi farbkami malowana środkowowschodnia europejskość.
    Chętnie zobaczyłbym część drugą o PRL wciąż goszczącym w sercach, umysłach i duszach, które jest i będzie obecne w postawach i decyzjach nawet wtedy kiedy już nas, wychowanych w PRL, nie będzie.
    Zygmunt Barczyk

    1. Dzıęki za uwagi, które dzisiaj odkryłem po zawirowaniu świąteczno-noworocznym.

      No cóż, nie tylko nie czas na symetryzm, ale go nie widzę!
      Jasne, że PRL była/jest we wszystkich, którzy w niej się urodzili. Także w nas i w tych, którzy uważają inaczej i się do tego nie przyznają. Tego nie udało się uniknąć żyjąc i dorastając w tym systemie bo nikt nie jest baronem Minchausenem, który potrafi sam siebie za włosy z bagna wyciągnąć.
      Nie przeczę, że wśród ludzi Platformy było sporo homo sovieticus (dlaczego miałoby nie być?) ale nie było ryzyka stworzenia jednopartyjnego folwarku z własną szczujnią i ideologią naszyzmu.
      Odwrotnie zmiany, raz lepiej, drugim razem po grudzie, zdążały do szybkiego opuszczenia PRL-u. Dla wielu Polaków były nawet za szybkie i stąd śpiewali komuno wróć. Wytyczne były inne. Otwarcie na świat – włączenie się w budowę wspólnej Europy. Demokracja była w modzie (szkoda, że w szkole nie było na ten temat specjalnych zajęć teoretycznych i praktycznych – zamiast religii?). Polityczna poprawność była przestrzegana i wbrew jej krytykom było to dobre dla wychowania homo sovieticus. Praktyki były inne jak np. państwowe konkursy i merytokracja a nie zatrudnianie szwagra albo kumpla za piwo. itd itp. Polityka zagraniczna była też całkiem inna, że naiwna wobec Rosji? Cały świat dał się nabrać!
      Zgadzam się, liberalizm Platformy był XVIII wieczny – taki jak go sobie wyobrażał człowiek indoktrynowany na Akademiach Ekonomicznych, Uniwersytetach i innych instytucjach peerelowskich, czyli wolny rynek, którym kieruje niewidzialna ręka. Taki nam zafundował Balcerowicz. Ale czy miał wybór? – to inna sprawa.
      Że pod niewidzialną rękę podszywały się całkiem konkretne i widzialne łapy byłych aparatczyków? Tak się dzieje przy każdej zmianie systemu i tego trzeba było lepiej pilnować! Gorzej, że tworzony wolny rynek był dziki i za wolny zbyt długo. Władza zapomniała o tym, że już co najmniej od XIX wieku państwa zachodnie regulowały dzikość i wolnoamerykankę rynkową, szczególnie w kwestiach społecznych. Polityka społeczna jak np. sprawa prywatyzacji PGR-ów, emerytury czy umowy śmieciowe to był skandal! I to właśnie skutecznie zagospodarował PiS, którego niekwestionowaną zasługą jest zwrócenie na to uwagi.
      W kwestii ”Europejczyków” i ”Buraków” to dałeś się nabrać. Może istniał taki podział na salonach warszawskich czy krakowskich, ale sprawa stała się ogólnopolskim problemem dopiero jak zaczął to wykorzystywać PiS w swojej propagandzie. Notabene sam Kaczyński jest święcie przekonany do istnienia dwóch sortów Polaków… Niektórzy znani ekonomiści i publicyści do dzisiaj dzielą Polskę na wschodniaków i zachodniaków z podtekstem, że o wiejskich Buraków i prawdziwych mieszczańskich europejczyków tu chodzi.
      Suma sumarum – mam nadzieję, że własne błędy oraz 8 lat dojnej zmiany prawych i spolegliwych poputczyków Kaczyńskiego nauczyły czegoś koalicyjnych partnerów.
      Nie mówiąc już o tym, że sam skład rządzącej koalicji gwarantuje bardziej otwarte i konkretne widzenie życia społeczno-politycznego w Polsce. Koalicję różnych opcji uważam zatem za korzyść dla doświadczenia demokracji, którego w Polsce było brak. W ramach koalicji musi trwać dialog i uczenie się kompromisów inaczej grozi jej porażka.

      Oby nam się w Nowym Roku!

Lämna ett svar