Idąc przez życie, wszyscy gromadzimy wokół siebie rozmaite rzeczy, potrzebne i niepotrzebne, meble, samochody, książki. Otaczamy się przedmiotami przypadkowymi bądź coś kolekcjonujemy: znaczki, monety itp. Jednak są w naszych domach szczególne zbiory przedmiotów, które świadczą o naszej przeszłości. Tak było w domu dzieciństwa, w którym jakiś zegar czy talerz nosił w sobie zaklętą pamięć nawet wielu pokoleń. „Zabrane w przymusową drogę okruchy rodzinnych domów: listy, sprzęty, obrazy, fotografie, dyplomy stały się zalążkiem nowych siedzib” (Jerzy Janicki).
I to są pamiątki nam najdroższe, bo sięgające naszej młodości i historii rodziny w Polsce, która stała się zagranicą. Przez te przedmioty przerzucamy pomost między tamtym życiem a obecnym, bo już dawno tak je dzielimy.
W podobny sposób ludzie w podróży chcą „udomowić” swój pokój hotelowy fotografiami na stoliku.
Imre Kerte’sz, literacki noblista z 2002 roku, napisał kiedyś w eseju: „Człowiek posiada taką szczególną właściwość, że zawsze próbuje urządzić się w danym mu świecie w taki sposób, żeby poczuć się jak w domu. Przedmioty i pojęcia oswaja tak samo, jak oswaja domowe zwierzęta. Grunt, żeby się mógł uczepić czegoś, co pozwoli mu zapomnieć o samotności i o tym, że jest śmiertelny”.
Polubiłem pewien plac w Sztokholmie, który wydawał mi się podobny do placu na Rozdrożu w Warszawie. Chadzałem tam czasami i siłą wyobraźni widziałem za metalową barierą wąwóz Trasy Łazienkowskiej, na prawo kawiarnię, a wszystko w gęstwie parkowych drzew. To było mocno naciągane, ale wystarczało mi jako ersatz Warszawy. Kiedy przez lata zdołałem poznać miasto dostatecznie, przestałem odwiedzać to miejsce. Pojechałem tam po piętnastu latach i aż uśmiechnąłem się do tych dawnych wyobrażeń. Sztokholmski „plac na Rozdrożu”, moja z dawna oswojona przestrzeń, był zupełnie inny. Dookoła nabudowano wysokich domów, drzewa przerzedzono i z dawnego fragmentu miasta została tylko tamta bariera. Już nie potrafiłem sobie wyobrazić za nią wstęgi Trasy Łazienkowskiej, prowadzącej w kierunku Saskiej Kępy. Nie chodzę tamtędy, bo akurat się nie składa. Kiedy jechałem niedawno samochodem, widziałem w tym miejscu tylko zakorkowaną ulicę, nic więcej. Zresztą teraz pierwszy raz o tym tak myślę. Jeździłem tamtędy dość często i nigdy nie przywołałem z pamięci mojego zastępczego fragmentu Warszawy. Z czasem różne fragmenty Sztokholmu dostatecznie mi się opatrzyły, nawet je jakoś ponazywałem i tak oswojone, mogłem jakoś uznawać za własne.
Niedawno zmarły Sławomir Mrożek, emigrant doskonały i twórczy, powiedział w jednym z wywiadów:
„Moje mieszkania – te, które wynajmowałem jako główny lokator – nigdy nie były prawdziwymi mieszkaniami. Prawdziwe mieszkania rozpoznaję już od progu – unosi się w nich pretensja do wieczności. »Jestem i będę« – powiadają. Nie dyskutuję z nimi, ich sprawa. Barykady z mebli nie powstrzymają przemijania. Ja wiem, że nie będę, a nawet co do »jestem« mam poważne wątpliwości. Nigdy nie doznaję takiego zaostrzenia zmysłów i myśli, jak w obcym kraju, w obcym mieście, wśród obcych ludzi, których języka najlepiej, jeżeli nie znam. Wędrowanie nie jest już pielgrzymką, skoro się nie zna świętego miejsca. Idzie się, to wszystko”.
Wiele lat temu zanotowałem w dzienniku:
Warszawa 06.09.2000
Siedzę w moim warszawskim mieszkaniu i rozpamiętuję przeszłość. Sądzę, że to ostatnie dni, kiedy mogę mówić o obecności czegoś w tym domu. Nadejdzie chwila, gdy przedmioty obecne tu rozproszą się, czy nawet znajdą się na śmietniku i nie będzie siły, by je zgromadzić w jakąś logiczną, domową całość, którą stanowią dzisiaj. Matka jest w szpitalu. Stan krytyczny.
Każdy obrazek, szklanka, mebel czy inny drobiazg mają swoją historię, którą wspominam. Nie mieszkam tu od dwudziestu lat i ten pobyt w Warszawie jest taką nostalgiczną chwilą pożegnań również z przedmiotami. Jest pożegnaniem z wizerunkiem Matki w tym domu. Jeszcze ślady Jej bytności są świeże – obrus, który leży na stole, położyła Jej ręka, kwiaty na balkonie czy parapecie, sterty bielizny w szafie, książki w bibliotece, zastawa i garnki w kuchni. Ubrania w szafach, kapelusze, buty i nade wszystko środkowy pokój z maszyną do szycia i pudłami, w których nawet nie wiem, co się znajduje. Niektóre meble, znajome od dzieciństwa, stoją i świadczą o tym, że mimo licznych przeprowadzek, mimo ostrego zakrętu historii substancja martwa trwa i może pobudzać wzruszenia. Ale jest ona jakby dodatkiem dla nas, którzy żyjemy i otaczamy się przedmiotami. Dla mnie te rzeczy żyją, i to jest normalne. Stąd tajemnica przedmiotów leżących na strychu czy skład używanych mebli, pobudzających wyobraźnię. W tych odrzuconych, choć wartościowych rzeczach zawarty jest sekret przeszłości, coś, co zwiemy duszą mebla, i są tacy, co w tę duszę wierzą. A to przecież tylko lekkie zniszczenie czy ślad używania sprawiają, że pobudzamy wyobraźnię, by odtworzyć los fotela lub chociaż przybliżony wizerunek jego poprzednich właścicieli.
Otworzyłem bieliźniarkę w poszukiwaniu ręcznika i poczułem znajomy zapach nakrochmalonych powłoczek. Wśród nich leżało okrągłe pudełeczko z przezroczystego plastyku, którego używaliśmy z bratem do przechowywania spinek do mankietów. Nigdy nikt się nie zastanawiał nad urodą czy kształtem pudełka, jego pochodzeniem ani nad jego pierwotną zawartością. Dopiero dziś zauważyłem napis „Goplana – Poznań” i chociaż zapach czekolady dawno zeń wywietrzał, zdaje się, że pamiętam dobrze okazję, a nawet tego, od kogo je dostałem przed czterdziestu laty. W najstarszym mieszkaniu leżało ono w trzydrzwiowej ciemnej szafie, między dwiema stertami nakrochmalonych białych koszul.
Kiedy dostałem pierwsze spinki do mankietów, mogłem mieć 10–12 lat, i jedną z nich znalazłem teraz w pudełku. Pamiętam, że zgubiwszy jedną, bałem się, że była złota. Jest tu wiele innych znajomych, pojedynczych spinek, a wszystkie wykonane z błyszczącego metalu przez jakiegoś warszawskiego prywaciarza w latach 60-tych.
Mogę powiedzieć, że było to „niedzielne” pudełko, czy też może zgoła świąteczne, bo tylko przy takich okazjach sięgałem po nie. Zresztą ta ciemna szafa była świąteczna i po otwarciu wydzielała tajemniczy zapach. Wisiały w niej elegantsze ubrania, futro Matki, a latem jeszcze nasze kożuchy. Nad ubraniami była półka na kapelusze Matki i Jej torebki. Wśród nich leżało pudło woniejące kosmetykami. Zapach w szafie był mieszaniną woni kulek naftaliny, pudru, jakichś rozlanych perfum i gałązek ziół.
Ciemną szafę po ostatniej przeprowadzce stolarz przerobił na dwudrzwiową. Otworzyłem ją dziś i mimo braku niektórych dawnych okryć i rzeczy z szafy buchnął zapach dzieciństwa, kojarzący mi się z upalną niedzielą, gdy szedłem z Matką do znajomych czy rodziny.
Gdy najbliższych zabraknie, nie ma już do kogo jechać. Można pojechać do czegoś…
Helena Objezierska w książce „Jedno życie prywatne na tle życia narodu polskiego w wieku XX” opisuje pożegnanie z rodzinną okolicą. Autorka wspomina zapamiętany moment rozstania z okolicą rodzinną, jakby przeczuwając, że jej nigdy już nie zobaczy.
„Pojechałam więc do Turowa na jedną, jedyną noc. Mogłam tylko ogarnąć na pożegnanie oczyma ukochany widok na jezioro i z drugiego okna narożnego pokoju obraz studni, folwarku z rzędem topoli i niewykończonej murowanej stajni z przechodzącym przed nią Julianem. Osobiście mogłam pożegnać tylko moją najmilszą, całym sercem oddaną Izabelę. Anusia z Marysią miały wyjechać razem z rodzicami. Ten wyjazd odwlekł się jednak aż do jesieni, do czasu rozpoczęcia się odwrotu wojsk niemieckich z Białejrusi.
Nazajutrz po moim przyjeździe siadłyśmy z Mamą do drabiaczka, zaprzężonego w kulejącą starą Iskrę ordzińską, na którą nie było amatorów przy podziale inwentarza dworskiego (jej para, młoda i zdrowa „Cacka” przekazana została zimą wojsku polskiemu, a po rozwiązaniu korpusu dostała się w ręce sąsiada, pana Juliana Jurahy, który z kolei odesłał ją następnie do Mińska) i wyjechałyśmy ku Michałpolowi, aby ominąć Sienno. Droga ta okrążała za miasteczkiem także cmentarz. Na jego tyłach Mama zatrzymała klacz i poleciła mi odszukać i pożegnać groby rodzinne, dziaduniów i cioci Hanki Kłoczkowskich. Trochę się obawiałam, czy je, idąc na przełaj gąszczem krzaków, odnajdę. Ale na grobie cioci Hanki wzniesiona była biała murowana kapliczka i tę bez trudności odnalazłam. Modliłam się, zapytując Boga, czyżbym już tu nigdy nie miała powrócić. Trudno mi było w to uwierzyć. A jednak taka była Jego wola.
I więcej już z tej nowej „drogi Krzyżowej” nic mi nie zostało w pamięci. Razem z Hanką znalazłyśmy się w Mińsku. (…)
Miniony, tragiczny XX wiek obfitował w nieskończoną liczbę rozstań i pożegnań. Andrzej Stasiuk w książce „Opowieści galicyjskie” przytacza inne pożegnanie.
„Albo ten starzec, którego przywiozła rodzina mieszkająca kilkanaście kilometrów dalej. Siedział wyprostowany na krześle ustawionym w środku zwykłego chłopskiego wozu. Myślałem, że to z uszanowania wożono go tak uroczyście. Lecz dwóch mężczyzn musiało go zdjąć i wnieść razem z krzesłem do cerkwi. Był sparaliżowany. Jego dziewięćdziesięcioletni umysł zachował jednak jasność.
– Panie, byłem na Syberii, byłem w Kazachstanie i widziałem mahometan, byłem i w Mongolii, widziałem buddystów. Widziałem i Ruskich, którzy od urodzenia w nic nie wierzyli. Mój ojciec w 95 roku pomagał zmieniać tutaj dach. Gont przykrywali blachą. A potem mnie tutaj chrzcili.
Szedłem później obok wozu, a stary człowiek wskazywał miejsca, gdzie stały domy, wymieniał imiona, opowiadał okruchy jakichś zdarzeń. Jechał przez wieś, która istniała w jego pamięci. Ani czas, ani ogień, ani kruchość nie miały do niej dostępu. W końcu, na pożegnanie, uśmiechnął się trochę kpiąco. Jego twarz przypominała zwarzone mrozem jabłko. I powiedział z prawie wesołym błyskiem w oku: – No, właściwie to można by już umierać.”
Gustawa Herling Grudziński, odwiedzając Polskę po wielu latach powiedział, że w jego wieku, za każdymi odwiedzinami czai się rozstanie.
Tadeusz C. Urbański