Pierwsze święta w Szwecji

Był październik 1967 roku. Do Szwecji przyjechałam we wrześniu, a w połowie października zaczęłam pracować w Państwowym Laboratorium Bakteriologicznym, SBL. Moim szef sekcji bakteriologicznej był profesor Kallings. Nieco później prof. Kallings objął kierownictwo nad całym laboratorium, a kiedy rozprzestrzenił się wirus HIV, był doradcą do spraw AIDS dla Światowej Organizacji Zdrowia, WHO. Byłam dumna pracując u tak cenionego naukowca. W mojej „karierze” zawodowej miałam szczęście do szefów poza jednym wyjątkiem.

Mieszkaliśmy wtedy w wynajętym, mało komfortowym pokoju, którego jedyną zaletą było, że leżał blisko mego miejsca pracy. W rozmowie z profesorem – prócz zawodowych tematów zawsze interesowała go moja sytu­acja osobista – wspomniałam o naszych problemach z obecną gospodynią. Zbliżały się świeta i profesor wystąpił z następującą propozycją: – Nie możecie spędzać świąt w tak niesympatycznych warunkach. Rozmawiałem z moimi teś­ciami, mają mieszkanie niedaleko was. Wyjeżdżają na święta i będą radzi. jeśli za­mieszkacie u nich i będziecie im podlewać kwiatki. A na wieczór wigilijny zapraszamy do nas.

Nie spodziewałam się takiej reakcji. W końcu byliśmy dla profesora obcymi osobami, do tego obcokrajowcami. Skąd tyle empatii, chęci pomocy i zaufania? Byłam wzruszona i po upew­nie­niu się, że nie będzie to żadnym kłopotem dla teściów, podziękowałam najser­de­cz­­niej jak umiałam za ofertę i zaprosiny. Niespodziewanie nasze pierwsze wspólne święta w nowym kraju zapowiadały się wspaniale. Jeszcze tego wieczora spotkaliśmy się w miesz­ka­niu teś­ciów, gdzie poznaliśmy tę sympatyczną parę, a także żonę profesora. Prze­­­­stronny, dwupozio­mowy apartament mieścił na dole duży pokój dzienny z jadalnią, dwie sy­pial­nie, kuchnię i ła­zienkę, a na górze dodatkowy salon i pokój z łazienką z oddziel­nym wej­ściem. Gospodarze zapro­ponowali abyśmy zajęli sypialnie na dole, ale pozwolono nam korzystać ze wszys­tkich pomieszczeń. Kwiatów doniczkowych rzeczywiście było wiele, opieka nad nimi była jednak drobiazgiem w stosunku do możliwości spędzenia świąt w tak luksu­so­wych warunkach i, co ważniejsze, bez stresu.

13 grudnia, kiedy obchodzi się w Szwecji dzień św. Łucji był nieoczekiwanie pięknym prze­życiem. Mógł przejść bez śladu, bo wtedy nie czytywaliśmy jeszcze gazet ani nie oglą­daliśmy telewizji. Święci się go wprawdzie i w miejscach pracy, zazwyczaj w mroku, bardzo wcze­ś­nie rano, ale i o tym nie wiedziałam. Natomiast Leszek (nie nazywam go Małżonkiem, bo wtedy nie byliśmy jeszcze małżeństwem), dowiedział się, że wieczorem odbędą się uroczyste obchody w sztokholmskim ratuszu. Ceremonia przypominała bajkę. Przed ra­tusz za­jechały sanie wypełnione dziewczętami w długich białych sukniach. Ich rozpusz­czo­ne blond włosy przystrajały wieńce z zapalonych świec, ze względów bezpieczeństwa elek­try­cz­nych, na baterie. Suknie przepasane były czerwonymi szarfami, a ręce pobożnie zło­żone.

Dzie­wczęta symbolizowały św. Łucję. W ratuszu miano wybrać najpiękniejszą z nich. Koro­wód białych postaci skierował się w stronę wejścia śpiewając nastrojowa włoską pieśń Santa Lucia. Wraz z tłumem publiczności weszliśmy za nimi do wielkiej sali ratusza, tej samej gdzie od­bywają się bankiety dla Noblistów, zwanej z histo­rycznych względów Błękitną Salą, ale wbrew nazwie ze ścianami z brunatnej cegły. Dziewczęta gdzieś zniknęły, po czym pojawiły się w podświetlonych niszach na piętrze. Tylko raz byłam świadkiem tego nastrojo­wego wido­wiska. W późniejszych latach brałam udział w dużo skromniejszych uroczystoś­ciach w pracy, gdzie jasnowłose koleżanki przebierały się w białe suknie, ale tylko jedna z nich, Lucia, niosła na głowie wieniec świec. Personel zapraszano wtedy na bezalkoholowe grzane wino, glögg i pierniczki.

Mimo niesnasek z gospodynią nie mogłam oprzeć się urokowi przedświątecznego okresu, na­stroju ciepła i oczekiwania silniejszego niż odczuwałam w Polsce. Okna domów miesz­kal­nych przystrajano podświetlonymi papierowymi gwiazdami, a tradycyjne, purpurowe kwia­ty, gwiazdy betlejemskie, zdobiły parapety. Z głośników w domach towarowych czy galeriach handlowych dochodziły nastrojowe melodie, rodzaj świątecznych kolęd, wystawy sklepów ku­siły dzieci i dorosłych świątecznym wystrojem, drzewa wzdłuż ulic de­korowano minia­tu­ro­wy­­mi lampkami, a na placach stawiano oświetlone choinki. Ale to nie świąteczny charakter oraz komercjalizm budził we mnie najsilniejsze uczucia, tylko okna domostw jarzące się w mroku ciepłym blaskiem. Ich światła były drogowskazem dla przybysza, symbolem oczeki­wa­­nia i powitania Tego, który miał się wkrótce narodzić. Być może właśnie te jasne okna uwolniły mnie od nostalgicznych nastrojów i pomogły pogodzić się z faktem, że będą to pier­w­sze święta, któ­re spędzę poza rodzinnym domem i krajem.

A może tęsknotę zastąpiło uczucie podniecenia i satysfakcji, że po raz pierwszy jestem nieza­leżna, sama kieruję swoim życiem, podejmuję własne decyzje, nawią­zuję nowe znajomości i przyjaźnie, przyjmuję goś­ci, wprawdzie jeszcze nie we własnym mieszka­niu, ale bez potrzeby motywowania i uzgad­niania tego z mamą. W naszym wspólnym z Leszkiem życiu są trudnoś­ci do przezwyciężenia, ale problemy rozwiązujemy samodzielnie bez ingerencji rodzin. Dla Leszka nie było to no­woś­cią, ponieważ mieszkając z ojcem i braćmi dość wcześnie stał się sa­mo­dzielny i przywykł do odpowiedzialności. Natomiast ja, mówiąc drastycz­nie, urywając się z łań­cucha, uwolniłam się od wszechobec­nego wpływu mamy, ma­jącego wpra­wdzie źródło w rodzicielskiej miłości i trosce, ale który, mimo mych częstych protestów, ubezwła­snowolniał mnie i zmuszał do posłuchu.

Dwa dni przed Wigilją przenieśliśmy się do mieszkania teściów profesora. Zrobiłam pokaźne świąteczne zakupy, bo w pierwszy dzień świąt zaprosiliśmy na obiad naszych przyjaciół. Nie znając lokalnych tradycji zrezygnowaliśmy z zakupu prezentów pod choinkę dla profesora i je­­go żony, natomiast zmówiłam w kwiaciarni piękny bukiet z dostarczeniem do domu w dzień wi­gilijny. Wydawało mi się to elegantsze, niż wręczenie kwiatów przy wejściu, a także bar­dziej prak­tyczne ponieważ autobus nie dojeżdżał do samej willi profesora i czekał nas dłuższy spacer po mro­zie; kwiaty mogły się przeziębić.

Gwoli sprawiedliwości muszę przyz­nać, że w to pierw­sze Boże Narodzenie spędzane poza domem rodzinnym nie po­my­ślałam o świątecz­nych upomin­kach dla rodziców. Nie sądzę, aby zadecydowały o tym wzglę­dy ekonomiczne, ra­czej egoizm młodości. Byliśmy zajęci swoim życiem, wiele waż­nych spraw nale­żało roz­wią­zać, nie znalazłam nawet czasu nad zastanowieniem się, co mogło by im spra­wić przy­jem­ność. Za­dowoliłam się wysłaniem kartki świątecznej i długim listem. Wigilia była dniem wol­nym od pracy, a dzień wcześniej zorganizowano w laboratorium Bożo­narodze­nio­we party dla perso­nelu. W holu wokół wiel­kiej, tradycyjnej cho­in­ki, odbywały się tańce. Ze zdziwieniem i lek­kim zażenowaniem obser­wowałam do­ros­łych ludzi trzymających się za ręce tworząc kół­ko, śpiewających infantylną pio­senkę o żab­kach, kumkających, kucają­cych i klasz­czących w ręce. Przypominało mi to dziecinne zaba­wy przedszkolaków. Nigdy tego zwyczaju nie zaakce­p­to­wa­łam jako swój i nie brałam w nim udziału, czu­łabym, że się ośmieszam.

Mary, koleżanka z pracowni, przejęta była nadchodzącymi świętami. Miała je spędzić z na­rze­­­­­czonym oraz jego rodziną i samodzielnie przygotować. Podziwiałam jej zapał i zamiłowa­nia kulinarne, gdy opowiadała o gotowaniu tradycyjnej świątecznej szynki. Dla mnie szynka była wędliną, która kupowało się w plasterkach w najbliższym sklepie. Czy ja też będę  mu­sia­ła nauczyć się gotować szynkę? Nie pociągała mnie ta perspektywa. Ale to była odległa przy­szłość. Tego ro­ku czekała nas proszona wigilia u profesora.

Profesor mieszkał wraz z rodziną w ekskluzywnej willowej dzielnicy, powitał nas serdecznie i zaprosił do prze­stronnego salonu, gdzie czekała żona i córeczka. Dwóch starszych synów spę­­­dzało świę­ta poza domem. Zdziwiona byłam, że do kolacji wigilijnej nakryto w kuchni i mi­mo­wolnie musiałam się tym zdradzić, bo żo­na profesora zaczęła nas zapewniać, że ogrom­nie lubi przebywać w kuchni i o poranku słuchać przez otwarte okno świergotu pta­ków z og­ród­ka. Teraz była jed­nak czarna noc. Na świątecznym stole podano między inny­mi śledziki na słodko, wędzo­nego łososia, jakieś sałatki i ogromną pieczoną szynkę. Szynka jest tu tradycyjną wigilijną potrawą i z biegiem lat zaakce­ptowaliśmy ten zwy­czaj. Ciepłe danie podano jednak w jadalni. Długi stół mogący pomieścić co najmniej 20 osób, świadczący o reprezentacyjnym życiu profesora, nakryto obrusem tyl­ko na jednym końcu. Jedliśmy tra­dycyjną rybę, ale nie karpia, tylko tak zwany lutfisk, czyli konser­wo­wa­ną ługiem rybę. Pływa­ła w bia­łym sosie i nie miała żadnego sma­ku. Po wizycie chcie­liś­my zamówić taksówkę, au­to­busy prze­stały wcześnie kursować w noc wigilijną. Niestety, te­lefon do centrali był długo za­jęty, a kiedy w końcu udało się nam dodzwo­nić, nie mieli wol­nego wozu. Co było robić, wyru­szy­liśmy do domu na piechotę. Noc była pogodna i umiarkowanie mroź­na, cze­kał nas wprawdzie niemal dwugodzinny spacer, ale by­liśmy dobrymi piechurami i z op­tymiz­mem ruszyliśmy w drogę. Na szczęś­cie w połowie trasy zabrała nas przejeżdżająca tak­­sów­ka i lekko zmarzniętych dowiozła na miejsce.

W pierwszy dzień świąt sami przyjmowaliśmy gości. Po raz pierwszy w życiu ugotowałam ro­sół, do którego, zamiast makaronu, podałam słone ciasteczka znalezione w szafce gospo­darzy. Zaraz po świętach odkupiłam identyczne pudełko ciasteczek. Nie pa­miętam co przygotowa­łam na drugie danie, ale deser był smakowity. Sama nic nie piekłam, bo nie mia­łam poję­cia, jak się do tego zabrać i do tego w obcej kuchni, ale w delikatesowych halach spo­żyw­czych odnalazłam stoisko z polskimi wypiekami, sernikiem i ciastem. Ku­piłam również  tort czeko­ladowy i dużo owoców. Deser i kawę podałam w sa­loniku na górze. Przestronne i staro­świec­ko eleganckie mieszkanie zaimponowało naszym gościom, chwa­lili także i potrawy, co dało mi dużą satysfakcję. Drugi dzień świąt spędzi­liśmy u naszych przyjaciół.

Zbliżał się koniec roku i czekało nas jeszcze jedno ważne wydarzenie – ślub. Pobraliśmy się w Sylwestra, ale to jest już inna historia.

Teresa Urban

Lämna ett svar