ZYGMUNT BARCZYK: W Pracowni Dźwięków Doskonałych (fragment powieści)

Piotr, zdybany przez wspomnienia, włączył koncert japoński Keith Jarretta. Dźwięki muzyki zaprowadziły go do kolejnego miejsca ich spotkań. Znajomy perkusista, wyjeżdżając na muzyczne turnée do Skandynawii, zostawił im do użytku swoją mansardę z aparaturą nagłaśniającą Marantza. Czuli się tam jak u Pana Boga za piecem. Już nie tylko Krater Lucyfera w Pawłowej kotłowni ogrzewał ich życie, ale i nowa siedziba, pełna teraz muzycznych wibracji, stała się ich lanckorońskim domem. Filippa wymyśliła nazwę tego miejsca: Pracownia Dźwięków Doskonałych, w skrócie: PeDeDe. Muzyki słuchano tam bez przerwy. Filippa właściwie tam zamieszkała. Z Chudzinkiem. I z Piotrem. Dyrygowała zmianami w wystroju pomieszczenia. Nie było dużego stołu, była za to turecka mata ze stolikiem typu jamnik, wokół którego, siedząc w kucki, można było spożywać posiłki. Wzdłuż ścian leżały materace, ułożone na sposób turecki, dwa hamaki zwisały z sufitu. Białe ściany, żadnych dekoracji, w centralnym miejscu pokoju ołtarzyk muzyczny Marantza.

Chudzinek z Filippą przywozili płyty i albumy malarskie. Zagraniczne, na kredowym papierze. Klimt, Mucha, Gaudi, ale i Kandinsky (Boże, jak on jazz malował!). W Grodzie Królewskim zdobywali to, co w Mieście Czarnym wydało im się niemożliwe do wyszarpania. Byli niczym przybysze z Zachodu.

Dominowała jednak muzyka. Królował Jarrett. Kiedyś przez trzy dni cięgiem słuchali jego płyt. Na krótko mieli je pożyczone od kolegi z Polskiego Radia. Ponagrywali wszystko na taśmy i słuchali na grundigu. Nie były to już te krystaliczne dźwięki, co wprost z winylowej płyty. Trudno. Ale i tak rozkochali się w tej muzyce. Z Marantza płynęły dźwięki The Köln Concert, The Paris Concert, Bremen/Lausanne, The Vienna Concert. Porwała ich ta muzyka. Czegoś takiego wcześniej nie słyszeli. Długie improwizacje, pełne krystalicznego brzmienia, były dla nich Wędrówką. W tych pasażach była delikatność brzasku i zamaszystość niebiańskiego hymnu, a w tle charakterystyczne pochrząkiwania pianisty (niczym pojękiwania spracowanego Syzyfa). Czarodziej fortepianu wstępował na górę, wysypywał garściami zmieniające się jak w kalejdoskopie tematy. Jakby o kolię wielką szło, a nie o szlif poszczególnej frazy czy polerowanie pojedynczej nuty. Piotr znów się uśmiechnął do swoich myśli.

Słuchali też innej muzyki. Jazz zagościł na dobre, podobnie jak blues. Smakowały im dobre  improwizacje. Te najbardziej intensywne były wyróżniane częstym odsłuchiwaniem. Miles Davis, Coltraine. Ale i Hendrix, Peter Green, Clapton. Był też singer niezwykły: Leonard Cohen. Kradł cały wieczór, ku uciesze zgromadzonych. Od notorycznego słuchania Bird on the wire, Your famous blue raincoat, czy Suzanne winylowa płyta na pół się przełamała.

Paweł westchnął, wciąż rozbawiony koturnowością wspomnień, którymi przywoływał ów czas.  Obok ich mansardy, w sąsiednim lokalu, należącym do Towarzystwa Trzeźwości Transportowców, odbywały się dzikie pijatyki. Głośniki Marantza biły wówczas piorunami muzyki Led Zeppelin, The Doors, Erica Burdona, by zagłuszyć tamte ryki.

W Pracowni Dźwięków Doskonałych nie dyskutowali o polityce. Jak już, to raczej o meskalinie, serotoninie, grzybkach halucynogennych. Bądź co bądź, byli w świątyni Sztuki, pod osłoną  Euterpe, Terpsychory, Erato, Polihymnii. Tylko pięknym sprawom się tam oddawali. Piotr pomyślał teraz, że w rzeczy samej żyli w luksusie. Naprawdę. Byli w towarzystwie Klimta, Jarretta, Stachury i Cortazara. Mogli do woli zachwycać się własnym zachwytem. Tak przy Kraterze Lucyfera, jak i przy Ołtarzyku Marantza próbowali nasycać się tym, co dawało im poczucie sensu, ładu, urody. Czasem zwróceni ku światłu prawdziwemu, czasem żyjący światłem odbitym.

Piotra zmęczyły wspomnienia. Rozsądek podpowiadał, że pora się przespać. Wymyślona Lanckorona była ich heimatem. I tyle. I co z tego wynika? Niewiele. Ich heimat zniknie wraz z nimi. Nie da się tego utrwalić. Ani przekazać innym. Inne głowy zajęte są czym innym. Co im po lanckorońskim heimacie. Wszystko to jest zatem zawracaniem gitary. Tyle dobrze, że nie zawracaniem Wisły kijem.

Zygmunt Barczyk

 

Lämna ett svar