Mówię dosyć dobrze po szwedzku, aczkolwiek z wyraźnym polskim akcentem. Moja droga do szwedzkiego języka była dość kręta.
Mając 19 lat, w 1957 roku, uciekłem do Danii. A więc moją pierwszą ścieżkę do języka szwedzkiego wydeptał język duński. Nauczenie się tego języka było niejakim wyzwaniem. Duński gardłowy język jest trudny dla nas, których dźwięki języka leżą w przedniej części ust. Badania językowe wykazują, że dzieciom duńskim jest trudno – że wolniej przyswajają swój język ojczysty, niż dzieci w innych krajach o innym języku ojczystym. I ja, mimo starań, duńskich dziewcząt w rybackim miasteczku Hundested, nigdy nie nauczyłem się wymówić ichniego „chrząszcz brzmi w trzcinie” – „rødgrød med fløde”.
Po pewnym czasie przeniosłem się do Szwecji do Malmö. Z początku wydawało mi się, że język którym tam mówiono, był łatwiejszy od duńskiego, mniej gardłowy, i że słowa nie zlewały się w jedną masę, jak w duńskim. Ale jednak gardłowy to on był i nie tak całkiem wyraźny. Pracowałem w fabryce jako blacharz i wynajmowałem sublokatorski pokój w malmöickiej robotniczej rodzinie. Język, który mnie otaczał w fabryce i w rodzinie, nie był językiem literackim. To był ciężki, w Malmö mówiony, południowo-szwedzki język.
Na drodze do mojego dzisiejszego szwedzkiego spotkałem mnóstwo słów. Niektóre wyróżniły się aż tak bardzo, że potrafię podać nie tylko miejsce, ale i sytuację, kiedy to poszczególne słowo po raz pierwszy usłyszałem. Zdawałoby się, że zapamiętane słowa to jakieś niezmiernie ważne słowa, że były w jakiś sposób znaczące w moim życiu. Bynajmniej, najczęściej to zwykłe powszechne słowa, często całkiem błahe. Naliczyłem tych słów aż 27. Każde z tych słów ma swoją historię.
Dlaczego właśnie te, a nie inne słowa utkwiły mi w pamięci, nie potrafię odpowiedzieć. To pozostanie zagadką. Niezgłębione są labirynty ludzkiego mózgu! Może jest to tak, jak z ludźmi których spotkaliśmy w naszym życiu – niektórych pamiętamy, drudzy giną w tumanach życiowych wydarzeń.
Na żaden kurs językowy nigdy nie chodziłem – nie było ich w tamtych czasach – słownika też nie miałem. Szwedzkiego uczyło mnie życie wśród ludzi, którzy mnie otaczali. Byłem otoczony kakofonią dźwięków, z których wyławiałem słowa i które zapisywałem na kartkach. Moje stanowisko w fabryce usiane było kartkami ze słowami, które najprawdopodobniej często błędnie zapisałem.
Rodzina u której wynajmowałem sublokatorski pokój była ludźmi niezwykłymi. Od samego początku traktowali mnie jak członka rodziny. Nie tylko że jedliśmy wspólne obiady i że pani Gurli Green przygotowywała mi drugie śniadanie do pracy, to zapraszali mnie także na swoje rodzinne i towarzyskie przyjęcia.
Mój czas u nich był fantastyczną szkołą nauki języka i zwyczajów. Zwyczaje towarzyskie podlegały w tamtych czasach dość sztywnym regułom, które były dla mnie całkiem nowe i które musiałem się nauczyć.
Słowa, które utkwiły mi szczególnie w pamięci z przyjęć, były gardłowo wypowiedziane: „kaouga” – „kaka” – „ciastko” i często powtarzające się, usilne nakłanianie do jedzenia „varchskou ou doupa” – „var så god och doppa” – wyrażenie, które najprawdopodobniej młode pokolenie Szwedów w tej formie już nie zna, a które po prostu oznacza: „proszę, poczęstuj się”. Podejrzewam również, że wiele z ówczesnych obyczajów towarzyskich jest nieznane młodym Szwedom.
Przeprowadziwszy się do Sztokholmu odczułem wielką ulgę, gdy spotkałem język, którym mówiono w tym mieście. To było jak przyjście spragnionego wędrowca do zimnej źródlanej wody. Wreszcie mogłem mówić przednią częścią ust i rozróżnić słowo od słowa!
Chciałem mówić lepiej po szwedzku, a przede wszystkim pragnąłem czytać w tym języku. Mieszkałem już rok w Sztokholmie, gdy przeniosłem się do nowego sublokatorskiego pokoju na Drottninggatan – do domu, którego już nie ma.
Pierwsze co zauważyłem wchodząc do pokoju, była samotnie stojąca książka na półce nad łóżkiem. Odruchowo sięgnąłem po nią. Była to książka Ericha Marii Remarque’a ”Czas życia i czas śmieci”. Otworzyłem książkę i zacząłem czytać. Byłem zaskoczony! O Boże! Czytam i rozumiem! Ooo, ile to razy próbowałem czytać książki po szwedzku i ile to razy odkładałem je zniechęcony? Zawsze były za trudne. A tu nagle! Wszystkich słów w książce Remarquea nie rozumiałem, ale sens i akcja nie sprawiały mi trudności. Książkę przeczytałem jednym tchem.
Książko, ta, właśnie ta, moja ty jedyna! Nigdy cię nie zapomnę! Jesteś wspomnieniem długo wytęsknionej i wreszcie spotkanej miłości. Po tej książce potrafiłem już, ciągle jeszcze z mozołem, czytać książki po szwedzku.
Tu nie koniec. Język nie stoi w miejscu. Zmienia się razem z nami, z naszymi życiowymi doświadczeniami, z naszym zrozumieniem otoczenia i pojmowaniem świata. Ciągle spotykam nowe słowa.
Andrzej Olkiewicz
www.immigrant.nu