Zima na Kanarkach

Po przymusowej półrocznej przerwie w podróżach nadszedł czas na wyprawę po zimowe słoń­ce. Niewiele jest miejsc do wyboru jeśli nie chce się poróżować zbyt daleko. Wyspy Ka­na­ryj­skie to jedyne, stosunkowo bliskie i bezpieczne miejsce zimowego wypoczynku. Po raz pier­­w­szy sa­mi zorg­a­nizowaliśmy indywidualna wyprawę z wygodnymi go­dzi­nami lo­tów i 10-dniowym pobytem w eleganckim hotelu w San Augustin na Gran Cana­ria.

Cel podróży nie był ani nowy ani zbyt ciekawy. Pamiętam szwedzki program telewizyjny z lat 60-tych „ På Mallorca hände mig ingenting”. Bohater programu był obojętny na oto­cze­nie, nie­zdolny do percepcji nowych wrażeń. Obawiałam się że mój raport z podróży na Ka­narki będzie równie bezbarwny. Osobowość to is­to­t­na spra­wa. Mam przyjaciółkę, która w drodze do skrzynki pocztowej po poranną gazetę, prze­­ży­wa więcej niż niektórzy w ciągu całego ży­cia. Mam nadzieję, że wspomnienia z tej po­dróży zaświadczą iż nie jestem znudzona życiem. W oczekiwaniu na wielką przy­godę trzeba cie­szyć się miłymi chwilami, któ­re oferu­je nam co­dzienna rzeczywistość.

Na Gran Canaria wylądowaliśmy po zapadnięciu zmroku. Poczułam się VIP-em widząc nasze nazwisko na szyldzie u oczekującego nas kierowcy taksówki. Nasz hotel, dziewięciopiętrowy półokrągły kolos z setkami migo­czą­cych balkonowych świateł, wznosił się na zbo­czu i dum­nie błyszczał swą nazwą i licznymi gwia­z­­dka­mi. Zamiast dwuosobowego pokoju przy­dzielo­no nam apartament rodzinny z dwiema sypial­nia­mi, dwoma tarasami i luksusową ła­zien­ką z podwójną umywalką. Mogliśmy zaosz­czędzić część urlopo­wych kosztów wynajmu­jąc drugą sypialnię. Na nakrytym stoliku czekał zimny poczęstunek, wę­dliny, sery i sałatka. Byłam na­jedzona, więc z łakomstwa zjadłam tylko kawa­łek sera, pod­czas gdy Małżonek z doskona­łym apetytem pochłonął resztę.

Apartament leżał w niskim aneksie ciągnącym się łukiem wokół basenów. Rankiem Małżo­nek zaczął narzekać. „Nie chcę mieszkać na parterze gdzie ciągnie od ziemi i stawy bolą od wilgoci. Nie po to jadę na Kanarki aby cierpieć.” Ku zadowoleniu Małżonka po śniadaniu  prze­­niesiono nas piętro wyżej. Wyszliśmy aby zapo­z­nać się z otoczeniem. Wśród zieleni od­kry­liśmy się trzy duże baseny a na dachu luksusową restaurację, dodatkowy basen i leżanki za muślinowymi draperiami. Wydzielono nawet od­dzielną sekcje dla nudystów. Gra­niczący z ho­­telem budynek mieścił luksusowe SPA z krytym basenem i jacuzzi, niestety za dodatkową, nie­przyzwoicie wysoką opłatą. Pocieszyliśmy się, że przyjemniej jest pływać na świeżym po­wietrzu.

Pierwsze dni były słoneczne lecz chłodne. Opalaliśmy się, zażywali kąpieli w podgrze­wanym basenie i rozkoszowaliśmy się smakołykami śniadaniowego i kolacyjnego bufetu. Dwa dni pod rząd w tym samym miejscu to maksimum co Małżonek wytrzymuje. Trzeciego dnia hote­lowy mikrobus zabrał nas na wydmy piaskowe w Maspalomas. Ponieważ Małżonek życzył so­­bie ujrzeć pustynny krajobraz tam gdzie brał on swój początek, wysied­liś­my wcześ­niej, w Playa Inglés, przy ogromnym hotelu o tej samej nazwie. „ Rozpoznasz to miejsce? Stąd bę­dzie­my wracać”- spytałam dla pewności Małżonka. „Oczywiście że rozpoznam” odparł. Na­tura obdarzyła Małżonka doskonałą orientacją przestrzenną. Z mapą w ręku zwykł bez­błę­d­­­nie trafiać do celu w całkiem obcym terenie. Skierowaliśmy kroki ku morzu i po chwili zna­leźliś­my się przy plaży podzielonej przez falochrony na kilka zatoczek ze spo­kojną wodą. Mie­liś­my tam powrócić ale wydmy miały pierwszeństwo. Podążyliśmy ku nim cią­giem pieszym przez centrum handlowe rozciągnięte wzdłuż wybrzeża. Przy wydmach Małżo­nek poświęcił wiele czasu na fotografowanie. Przygrzewało słoń­ce, w drodze powrotnej od­sapnęliśmy więc chwi­lę na świeżym powietrzu przy tradycyjnym kufelku piwa niepokojeni przez ulicznych, cie­mno­skó­rych sprzedawców oferujących autentyczne kopie markowych okularów i zegar­ków.

Kiedy nadszedł czas kąpieli nie mogliśmy wybrać bardziej nieodpowiedniej pory. Słoń­ce skry­ło się za chmurami, wiał zimny wiatr a na plaży panowała burza piaskowa. Plażowicze pod­nosili się, otrzepywali z piasku i szli do domu. My byliśmy w drodze do ką­pie­li. Weszłam po kolana do wody i miałam dosyć. Nieustraszony Małżonek zanurzył się, prze­­płynął kilka me­­trów i wybiegł na brzeg szczękając zębami. „Gdzie się podziała moja czarna bluza? Nie ma jej.” wykrzyknął po przebraniu się z mokrych kąpielówek. Zapomnieliśmy jej pewnie w bar­ku pijąc piwo. Podążyliśmy tam z powrotem i rzeczywiście była tam, czarna bluza na opar­ciu czarnego fotela.

Aby dotrzeć do górnego ciągu pieszego należało sforsować strome schody. Stamtąd rozciągał się widok na morze i wydmy w oddali. Po drugiej stronie ciągnęły się rzędy zadbanych hoteli­ków w skąpanych w zieleni ogrodach. Na ławkach drzemały koty, bezpańskie, wnioskując z su­­chego pokarmu rozsypanego tu i ówdzie przez kocich miłośników. Szliśmy da­lej z małą prze­r­wą na posiłek, croissanty i owoce, ale nie dotarliśmy aż tak daleko by z gó­ry ujrzeć wy­d­my w całej ich okazałości. Należało zawrócić aby zdążyć na powrotny auto­bus. Zamiast scho­­dzić w dół i wspinać się ponownie po innych schodach wiodących w stronę autobusu, poszliś­my lekko wznoszącą się ulicą w kotlince dzielącej obie części miasta. Małżonek stu­dio­wał uważnie mapę ale okolica była nieznajoma. Zdezorientowani krążyliśmy wokół  nie przybli­ża­jąc się ani o krok do celu. Czas płynął. Niesportowo byłoby stracić hotelowy mikro­bus cho­ciaż na tej samej trasie kursowały miejskie autobusy a w najgorszym wypadku można było wró­cić taksówką. W końcu po konsultacjach u policji i kierowców autobusowych ujrze­liśmy znajomy hotel Playa Inglés z nazwą zbyt oczywistą aby ją zapamiętać. Pełni nadziei sta­nęliś­my w parkingowej zatoczce i rzeczywiście wkrótce pojawił się hotelowy mikrobus. Odet­chnę­­liśmy z ulgą.

Następnego dnia była niedziela, dzień odpoczynku. Do śniadania podano musujące wino, Cava, co wprawiło nas w dobry humor. Był nam potrzebny ponieważ po słonecznym poranku zachmurzyło się i oziębiło. Leżąc przy basenie nakryta ręcznikiem kąpielowym studiowałam powstawanie chmur. Małe puchate obłoczki pęczniały, łączyły się, zmieniały barwę na groźną szarość i wkrótce całe niebo pokryły chmury. Tylko na horyzoncie pozostało błękitne  pasmo gdzie świeciło słońce ale nie nam.

W poniedziałek czekała nas wycieczka w góry. W centrum miasteczka, na murkach, przezor­nie obciążone kamieniami, rozmieszczono broszurki oferujące śmiesznie tanie wycieczki. Po­za głównym programem zapraszano na lunch i butelkę wina na parę. Był jednak pewien ha­czyk. Wycieczkę sponsorowała firma produkująca pościel z wełny. Zaryzykowaliś­my wypra­wę w centralną, górzystą, nieznaną nam część wyspy. Autobus odjeżdżał nie za wcześ­nie bo o godzinie 10. Jak to już podkreślałam wielokrotnie, nie lubię wstawać o świ­cie. Ale nie byliśmy przygotowani na dwugodzinne oglądanie, dotykanie i wąchanie weł­nis­tych kołder, po­duszek i pokrowców na materace oraz prelekcję na temat snu na wełnie, bez prześcieradeł i poszewek. Nie brzmiało to higienicznie. Lunch nie zasługiwał na wzmiankę, ta­lerzyk ryżu i ku­rze udko z kęskiem mięsa, który nie nasyciłby nawet kociaka a na deser cienki pla­sterek creme brulee z odrobiną bitej śmietany. Aby poprawić nam hu­mor przewod­nik zapro­ponował odwiedziny w fabryce rumu, czego nie było w pro­gramie. Nikt nie pro­testował. Autobus jechał obrzeżem Las Palmas, mijając liczne galerie handlo­we, potem przyspieszył, minął w pędzie niewielką miejsco­wość z im­ponu­jącą neogotycką katedrą i za pięć druga wjechał przez fabryczną bra­mę. Fabry­kę zamy­kano o drugiej. Mimo późnej pory poświęcono nam dużo czasu na degusta­cję i szczę­dzono trun­ków. Właściwa wy­cieczka miała się dopiero rozpocząć. Kręta droga pię­ła się w gó­rę i z każdym metrem pogar­sza­ła się widoczność. Jechaliśmy w tunelu mgły, na­brzmiałe desz­­czem chmu­ry przesłaniały szczyty gór. Na mijanym straganie, w deszczu a mo­że w skroplonej mgle, degustowaliśmy pikantne sery, specjalność wyspy. Na­stępnym przy­stan­­kiem był przydrożny zajazd malow­niczo położony na zboczu. Tam, nieco niżej, po­jawiło się nareszcie słońce. Widoki były wspaniałe a powierze krystalicznie czyste. Ten mo­ment oka­zał się największą atrakcją wycie­czki.

Małżonek miał ochotę na następną wyprawę, do grot, gdzie żyli dawni mieszkańcy wyspy za­nim zostali podbici przez Hiszpanów, ale porzucił tę myśl. Powtórne wysłuchiwanie peanów na cześć wełnianej pościeli wydało się nam ponad siły. Tu czuję się w obowiązku zro­bić małą dygresję. Dla niewtajemniczonych chęć Małżonka aby wszystko było po jego wo­li może wy­dać się despotyczna. Akceptuję to jednak bez protestu ponieważ na urlopie nie chcę podej­mo­­wać żadnych decyzji. Dopiero wtedy naprawdę odpoczywam. Co najwyżej mu­szę zdecy­do­wać się na wybór dań z bufetowego stołu a i to potrafi wywołać u mnie stress. Na ur­lopie decyduje Małżonek, na ogół nie przekracza granic przyzwoitości i nie nad­­­uży­wa władzy.

Następnego dnia podano do śniadania Cavę. „Dlaczego właśnie dziś? – spytałam kelnerkę. „Robimy co możemy dla naszych kochanych gości” – odparła i uściskała mnie serdecznie. Dzień zaczął się przyjemnie a miało być jeszcze milej. Para przyjaciół, spędzająca zimę w Puerto Mogan, obiecała nas odwiedzić. Zadzwonili na komórkę, B&B, jak czasem mówią o sobie (nie mając nic wspólnego z Bed and Breakfast) czekali na nas w recepcji, ona w spo­denkach capri w biało-czarną kratkę i lekkiej puchowej kurteczce, on w barwnych szortach i plecakiem z atrybutami do kąpieli, których nie mieli okazji użyć, oraz butelką Cavy, którą opró­ż­niliśmy nieco później. Pokazaliśmy im hotel, podziwialiśmy wspólnie widok z tarasu na dachu i SPA z krytą pływalnią po czym rozciągnęliśmy się w ubraniach przy basenie. Pucho­wa kur­teczka się przydała. Na przekór pogodzie postanowiłam się wykąpać. Po chłod­nym powie­trzu woda w basenie wydała się rozkosznie ciepła. Lunch jedliśmy w barku przy ba­se­nie. Przyja­ciółka i my zajęliśmy miejsca w słońcu a jej mąż udał się do baru aby przedys­ku­tować jadło­spis. „Wiem dokładnie co zamówi, solę meu­niere” – odgadła trafnie żona. Sa­ma zadowoliła się ciepłą kanapką a my rozkoszowaliśmy się scampi w czosnku. Podczas po­siłku poproszono nas o o wypełnienie formularza z opinią o hotelu. W nagrodę obiecano wie­­­czor­nego drinka w barze. Niestety, B&B nie mogli z tego skorzystać. Musieli wracać. Odprowa­dziliśmy przyjaciół do autobusu, nadjechał w mo­mencie kiedy stanęliśmy na przystanku. Ledwie zdążyliśmy pomachać sobie na poże­gna­nie.

Następnego dnia wiał wiatr. Palmy uginały się szeleszcząc głośno wachlarzami liści. Materace z leżanek zdmuchiwało do basenu. B&B donosili że w Puerto Mogan jest spokoj­nie. Ta urocza, po­łożona w kotlince miej­scowość ma własny mikrokli­mat, łago­d­niej­szy i bardziej słoneczny niż inne ku­rorty. Wprawdzie pogo­da u nas była nie najlepsza ale dar­mo­wy drink przed kolacyjnym bufetem okazał się nadzwy­czaj smaczny. Tego wieczoru zre­zyg­nowaliśmy z mięsa, ucztowa­liśmy jedząc tygrysie krewetki, na­dziewane po­łów­ki awokado, solę z grilla i  baby calama­res. Bie­siadę zakończyły truskawki i papaya.

Następnego dnia nareszcie zrobiło się ciepło i słonecznie. Ponownie wybraliś­my się do Mas­palomas, tym razem do końcowego przystanku. Okolica była znajoma, byliśmy tam przed pa­roma laty. W drodze do wydm mija się jezioro będące częścią rezerwatu przy­ro­dy. Białe ptaki wodne na długich nogach brodziły na płyciźnie, ryby tłoczyły się przy brzegu jakby bra­ko­wa­ło im powietrza, ogromne jaszczurki wyglądały ostrożnie z kry­jówek wśród ka­mieni. Na pla­ży, wzdłuż morza ciągnął się w obu kierunkach niekoń­czący sznur spacerowi­czów. Przy­sied­liś­­my na skraju plaży nudystów. Nie było ich wielu i tym ra­zem zachowy­wali się dyskret­nie. Poprzednim razem grupy nagusów tłoczyły się przy kio­sku z piwem ocierając się o sie­bie, in­ni, nie zawsze młodzi i piękni, paradowali bez odrobiny wstydu wykonując sprośne ge­sty ek­sponując intymne części ciała nierzadko przekłute metalowymi ozdo­bami. Wzbu­dzało to obrzy­dzenie. Moja próba zażycia kąpieli nie była udana. Silna fala od­straszała entu­zjastów. Para w średnim wieku w kostiumach plażowych usiadła w pobliżu. Dlaczego wy­brali pla­żę nu­dystów? Aby popatrzyć? Kto wie. Otyła, wiekowa pani wspie­rając się na spacerowych kij­kach podeszła i usiadła obok nas. Sądziłam, że za­mie­rza tylko odsapnąć ale rozciągnęła się nago, ukazując w całej okazałości mocno przywiędłe wdzięki. Mieliśmy dość. Czas było wra­cać. Tym razem bez problemu trafiliśmy na przystanek autobusowy.

Przy kolacji zwykłam z zainteresowaniem przyglądać się gościom i kelnerom. Wśród per­so­ne­­­lu wyróżniała się ciemnoskóra piękność, praktykantka, której stale coś wymykało się z rąk. Chudy i sztywny jak drąg kelner w późnym, postemerytalnym wieku, pra­cował nadal i nie wy­glądał na za­dowolonego z życia. Wśród gości było wiele rodzin z niemowlę­ta­mi i pocie­chami w wie­ku przedszkolnym. Dzieci szkolne nie miały widocznie ferii. Urodziwa dziew­czy­na czarowała panów platynowymi lokami, głębokim dekoltem i kształ­t­ną figurą w obcisłej sukience mini, niestety skrytą częściowo za stołem. Przeważająca grupa, emeryci, z opaską all inclusive wokół przegubów i pomarszczonymi, obwisłymi twa­rzami promienieli opaleniz­ną i wesołością. Dobry humor musiał być zasługą wina, wielu z nich osiągnęło sędziwy wiek, mieli widoczne dolegliwości i poruszali się przy pomocy kul i lasek. Kilku mężczyzn w śred­nim wieku mogło poszczycić się ogromnymi brzuchami, niczym w za­awan­sowanej ciąży na dzień przed rozwiązaniem. U kobiet tusza rozkłada się równomierniej pomię­dzy talią, siedze­niem i udami podczas gdy panom rosną imponujące brzuchy. Nie wiem czy było to złu­­dze­nie,  że poziom wody w basenie podnosił się nieco, kiedy gru­basy zażywały kąpieli.

Pozostałe dni spędziliśmy przy basenie rozkoszując się słońcem i kąpielą, również w dzień od­jazdu. Nagle zadzwonił telefon, nie był od B&B tylko ze Sztokholmu. Kierowca zamó­wio­nej taksówki meldował, że jest chory i nie może odebrać nas z lotniska. „Jakoś to będzie, są inne taksówki” – pomyślałam. Czas płynął. ”Time to Say Good bye” powiedziałam do znajomego Niemca opalającego się obok. Lokalny transport działał bez zarzutu i wkrótce znaleźliś­my się na lotnisku. Szybko, bez kolejki nadaliśmy bagaże. Hal odjazdowy był ogromny. „Gdzie znaj­dują się stanowiska kontroli bezpieczeństwa?” – zapytałam zdezorientowana mężczyznę w mijanym okienku wynajmu samochodów. „Informacja jest dalej” – usłyszałam. Raczej zdzi­wiona niż rozdrażniona powtórzyłam pytanie i dostałam tę samą odpowiedź. „Skąd jesteś?” – wyrwało mi się. Nie interesowała mnie jego przynależność et­niczna, ciekawa byłam tylko skąd biorą się takie nieuprzejme typy. „ Jestem na pół na pół Niemcem i Hiszpanem” – od­powiedział prężąc się z dumy. „Szkoda, że to niemiecka połowa dominuje w twej osobowo­ści” – odparłam i dodałam „Życzę ci również przyjemnego dnia”. Mężczyzna w sąsiednim okienku wskazał nam uprzejmie kierunek.

Lot powrotny zawsze wydaje się krótszy niż docelowy. Tak było i tym razem. Na lotnisku na­leżało znaleźć taksówkę. Atmosfera przypominała dziki zachód. Ceny są bardzo różne i za­gra­niczni turyści często płacą za dużo. My posiadamy kartę uprawniającą do ulgi na tak­sów­ki re­nomowanej firmy. Pierwszy wóz, który podjechał należał właśnie do niej. Kierowca, bar­czy­sty mężczyzna, ucieszył się słysząc adres. „Mieszkam sam w pobliżu i znam dokładnie cenę jazdy.” – wykrzyknął i ostrożnie umieścił bagaże w samochodzie. Okazało się, że był Ro­sja­ninem i poweselał jeszcze bardziej, dowiedziawszy się, że wiezie Polaków. Robił wra­żenie wykształconego i oczytanego. Recytowaliśmy wspólnie wiersze rosyjskich poetów, zapa­mię­tane z czasów szkolnych. W Polsce, w owych czasach rosyjski był obowiązkowy aż do ma­tury. Ciepła, słowiańska dusza Rosjanina kontrastowała z oschłą, małostkową osobowością pół-Niemca. Opowiedział nam anegdotkę. Pewnego razu, kiedy wiózł Rosjan poprosili aby poje­chał do innego hotelu niż ten który im polecono. „Nie chcemy mieszkać w burde­lu” – wyjaśnili. „W Szwecji nie ma burdeli” – pocieszył ich. „Są, są, mamy mieszkać w Kun­gens Kurva”. Co kurva znaczy w słowiańskich językach nie trzeba tłumaczyć. Kierowca wy­jaśnił niepo­ro­zumienie. Pod domem pomógł nam wyładować walizki, trzy razy sprawdził czy nie  zapomnieliśmy niczego i uścisnął nam rękę. Wydało mi się, że ma ochotę nas objąć i ucało­wać ale wrę­czył nam tylko wizytówkę. „Dzwońcie jak będzie wam potrzebna taksówka.” Na pewno to uczynimy.

Teresa Urban

FOTO: © CC0 Public Domain

 

Lämna ett svar