Zwyciężyć znaczy przeżyć

Kończę właśnie lekturę jednej z paru książek o Tomaszu Mackiewiczu i nasuwają się przemyślenia, które może warto przelać na papier. Nie w formie recenzji – książka ukazała się dwa lata temu – raczej jako luźne spostrzeżenia dotyczące istoty alpinizmu i postępowania ludzi go uprawiających.

Mackiewicz jest do dziś słusznie uznawany za enfant terrible tego sportu. Zanim się pojawił, a można by tu znaleźć grupę akolitów czy naśladowców, jakikolwiek alpinista in spe lubił chodzić turystycznie po górach, oczywiście przede wszystkim Tatrach, a dopiero później, często po ”zaliczeniu” wszystkich czy większości szlaków znakowanych, interesował się wspinaczką, zdobywaniem szczytów drogami trudniejszymi niż te najłatwiejsze, dające tylko pokonanie pewnej, niewielkiej zresztą wysokości npm. Sam podlegałem niegdyś temu procesowi, który na szczęście zatrzymał się na dość wczesnym etapie. Uważałem bowiem, że o wiele ciekawiej jest wędrować turystycznie, mając do dyspozycji 360 o panoramy otaczających, pięknych widoków. Alpinista zaś tkwił nosem w pionowej ścianie i poza najbliższym chwytem w załomie skały nie widział nic. Oczywiście przesadzam, ale dochodzi do tego coraz bardziej przesuwająca się bariera ludzkich możliwości, za którą czyhają rozmaite niebezpieczeństwa: lawiny, lodowcowe szczeliny, spadające kamienie, wiatr i mróz. Padło kiedyś hasło: przyszłość taternictwa leży poza Tatrami. I rzeczywiście przyszłość była piękna ale jaką cenę przyszło płacić za jej realizację? Kiedyś nazywano taterników kapliczką straceńców. Nigdy nie brakowało Kassandr przestrzegających przed ekstremizmem. Mimo to nie największy procent prawdziwych asów himalaizmu dożywał swych lat we własnym łóżku w późnej starości.  Do tych nielicznych należy Alek Lwow, głoszący tytułem jednej ze swych książek , że  zwyciężyć znaczy przeżyć.

Inny przykład to znany międzynarodowo ekspert w zakresie alpinizmu, który zaprzestał uprawiania wspinaczki, po osiągnięciach w Tatrach i Dolomitach, ograniczając się do wędrówek po górach polskich, stąd liczne jego autorstwa przewodniki. To żyjący do dziś Józef Nyka (ur.1924).

Jego pokolenie było zrazu, w latach tuż powojennych, skazane – w ówczesnej sytuacji politycznej – na uprawianie rodzimej działki, w Tatrach, także w sezonie zimowym, później w Alpach i jeszcze wyżej i dalej. Taki był standard. Ja sam zgłaszając akces do Klubu Wysokogórskiego, już po kursach wspinaczkowych, teoretycznym i praktycznym, zostałem przyjęty na t.zw. sympatyka i dopiero po zgłoszeniu udokumentowanych wspinaczek mógłbym ubiegać się o poziom uczestnika, jeszcze później członka zwyczajnego. Spośród tych ostatnich wyłaniano kadrę alpinistów i himalaistów. A ja, jak Nyka w górach polskich, ograniczyłem się do wędrówek po łatwych ścieżkach górskich globu, niekiedy osiągając jakieś przyzwoite wysokości npm. I przeżyłem, ale zawsze zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństw, bo już przy zejściu z Mont-Blanc uległem wypadkowi, na szczęście niegroźnemu, a mogło być gorzej.

Z tych niebezpieczeństw chyba nie zdawał sobie sprawy Mackiewicz, a odbiegając od w.w. standardu, co mu nie ułatwiało integracji ze środowiskiem polskich górołazów, stworzył chyba syndrom alpinisty-samobójcy z uporem zmierzającym do wyznaczonego celu. A ostrzeżeń nie brakowało. Na pewno z czasem poznał szczegóły różnych tragedii także polskich asów himalaizmu, jak choćby Rutkiewicz, Kukuczka, Heinrich, Chrobak, Hajzer, Berbeka, Piotrowski, Czok i Wróż. W dodatku, rozpoczynając działalność w wysokich górach dość późno, po 30-ce, a czas tej działalności nie przekroczył jednej dekady, poznał właściwie tylko 3 góry: najwyższy szczyt Kanady Mt. Logan (5987), Chan Tengri w kirgiskich górach Tiań-Szań (7010) i Nanga Parbat w Himalajach (8126). Ta ostatnia, owiana złowrogą aurą począwszy do lat 1930., stała się jego obsesją. Próbował wejścia pioniersko, bo wyłącznie zimą, co się długo nie udawało nawet najlepszym. a gdy się wreszcie udało, nie uznawał tego wejścia i sam próbował, skutecznie i aż do śmierci. Zwyciężyć znaczy zginąć?

Zwyciężyć znaczy umieć zawrócić. To się też nazywa instynkt samozachowawczy. Kilkakrotnie zdarzyło mi się zawracać. W r.1979 na wysokości 5700 na zboczach Chimborazo (6300). I w 2005 jakieś 200 m pod Sławkowskim Szczytern  (2452) w Tatrach Słowackich. Od 22 lat mam problemy z wysokością, dlatego nie wszedłem na Sławkowski. Może bym i mógł ale wolałem nie ryzykować.

Mackiewicz nie był pionierem wśród samobójców. Takich nie brak nawet w Himalajach, może przede wszystkim w Himalajach. W latach 1934 i 1947, gdy jeszcze kilka czy kilkanaście lat dzieliło nas od pierwszego wejścia na Everest, pojawiło się tam 2 turystów, niewątpliwie ustępujących nawet Mackiewiczowi doświadczeniem czy przygotowaniem. Brytyjczyk Maurice Wilson i Kanadyjczyk Earl Denman dysponowali pewnymi funduszami, wynajmowali Szerpów, którzy towarzyszyli im i wspomagali do pewnej wysokości po czym, nie umiejąc ich skłonić do zaniechania  szalonego przedsięwzięcia, zostawiali własnemu, tragicznemu losowi.  Nikt jednak z tych wczesnych pionierów samobójstwa w górach wysokich, nie dostąpił zaszczytu znalezienia się np. na liście bodaj 30 polskich alpinistów, zmarłych w czasie wypraw himalajskich, liście kończącej się nazwiskiem Mackiewicza.

Czy zasłużonego? Są tańsze sposoby popełniania samobójstwa, niż za pieniądze sponsorów, tańsze nawet niż cena eutanazji w Holandii czy Szwajcarii. Skok z 14 piętra, czy zgon w łóżku po 80-ce? Mackiewicz – oczywiście nieświadomie? – wybrał opcję najkosztowniejszą, dla siebie, dla sponsorów, dla organizatorów pozbawionej szans całkowitego powodzenia akcji ratunkowej, przede wszystkim dla dwóch czy trzech rodzin – rodziców, żon, dzieci.

Aleksander Kwiatkowski

Mariusz Sepioło: Nanga Dream, Opowieść o Tomku Mackiewiczu, Kraków 2018 Znak s. 328

Lämna ett svar