TERESA URBAN: I am flying

Unikamy wraz z Małżonkiem ponownych wyjazdów w to samo miejsce. Czasem jednak ro­bimy wyjątek. Tak właśnie było tym razem. Jest w Turcji urokliwy zakątek, Ölűdeniz, który odwie­dzi­liśmy przejazdem dawno temu, półwysep z białą, piaszczystą, miejscami kamienistą plażą, otoczony zielo­nymi wzgórzami. Ölűdeniz jest, jak dotychczas, mało znanym celem tu­rystycznym.

Większość naszych to­wa­rzyszy podróży zabrano autobusami do innych bar­dziej popularnych kuror­tów w pobliżu, nas jako jedyną parę odtransportowano tam tak­sówką. Zmrok już zapadł i ruch na drogach był niewielki. Kierowca jechał ostro, lekceważąc ciągłą linie przy zmianie pasów, ale po godzinie pirackiej jazdy dotarliśmy szczęśliwie do hotelu. Zainstalowano nas w okrąg­łym pokoju. Okrągłe pokoje, w przeci­wień­­­­stwie do owalnych, cie­szą się dobrą renomą. Niekła­ma­ny urok pokoju podkreślał dodatkowo łukowato wy­skle­pio­ny, na szczęście niezapalony, kominek. W 35 stopniowym upale ogień był ostat­nią rzeczą, jakiej można było sobie życzyć. Znużeni zasnęliśmy mocnym snem pod śnieżno­białą narzutą przy­sy­paną w powitalnym geście płatkami róż.

Ranek powitał nas słońcem, a niebo pełne było różnobarwnych lotni powoli żeglują­cych po błę­kicie. Na niewidocznych linkach wisieli amatorzy powietrznej przejażdżki, na podobień­stwo  pająków w sieci. Małżonek, który za parę dni miał urodziny, podjął błyskawiczną de­cyzję: „Polecę so­bie lotnią na urodziny”. Przyjęłam informację ze spokojem. Małżonek zaw­sze lu­bił przy­godę. Już jako nastolatek zwykł zabawiać się skokami z wysokich mostów.

W międzyczasie rozkoszowaliśmy się piękną pogodą i odprężającym dolce farniente, bo hotel zapewniał serwis wysokiej klasy. Cieszyły mnie również kontakty z innymi gośćmi, krótkie, spontaniczne rozmowy bez wymagań czy zobowiązań, kiedy to ludzie dzielą się z sobą okru­chami własnego życia. Lubię także obserwować ludzi. Natura preferuje różnorodność, ale cza­­­­­­sem zdaje się cierpieć na brak pomysłów i powtarza się. Przy kolacji, kilka stolików dalej, ujrzałam nagle Margaret Thatcher, a raczej jej sobowtór. Nobliwa twarz z różaną cerą obra­mo­­­­wana idealną fryzurą. Z podziwem i zazdrością obserwowałam jej włosy. Czyżby cho­dziła co­dzien­nie do fryzjera? Moje włosy wyglądają na ogół beznadziejnie. Słyszałam kiedyś o za­klę­ciu: ”Oby twe włosy były płaskie, a skarpetki ześlizgiwały ci się z pięt”. Ktoś musiał rzu­cić na mnie taki urok. Nie przejmuję się skarpetkami, ale płaska fry­zura jest moim wie­cz­nym utrapieniem. Pewnego dnia opalaliśmy się przy basenie w sąsiedz­twie małżeństwa Thatcher. Dama miała na sobie kostium kąpielowy w brązowe klek­sy przypominające centki leoparda. Nie był to jednak leopardzi wzór, bo takowy nie pasuje do typu pani Thatcher. Nawet przej­rzy­sta tu­nika w duże czerwone kwiaty, jaką zarzuciła później na siebie, wydała mi się zbyt odważna. Fryzura nadal była w idealnym stanie, a dama, tak jak i jej pierwowzór, prawdopo­dobnie nie po­słuchałaby zachęty Stiny Dabrow­skiej do pod­skoku w czasie wy­wiadu.

Pewnego wieczoru, gdy siedząc przy barze podziwialiśmy miękko lądujące lotnie, ujrzałam na­gle Helen Mirren lub raczej jej klonowaną kopię. Ten sam wiek, ta sama inteligentna twarz o czystych rysach i szlachetnej strukturze kośćca. Siedziała zwrócona do nas bokiem z wido­kiem na morze i lądowisko. Tego samego wieczoru w restauracji przy stoliku obok zasiadła Angela Merkel. Nie miałam wątpliwości, głębokie bruzdy szły w dół od kącików ust, a mio­do­we włosy obcięte były w charakterys­tyczny sposób. Nawet rozmawiała po niemiecku. Tyl­­ko włosy w tyle głowy powinna mieć nieco krótsze. Fryzura Merkel jest zawsze bez za­rzu­tu.

Obecnie zauważa się w Turcji pewne jakościowe zmiany wśród hotelowych gości. Muzułma­nie z pobliskich krajów i zamożni Turcy nie są już rzadkością. Była tu między innymi rodzina z bliskiego wschodu, ojciec, mama i dwaj mali chłopcy. Ojciec ubrany był po europejsku, ale czarna, przycięta w owal broda, typowa broda talibana, zdradzała przynależ­ność etnicz­ną. Rzu­cała się w oczy i robiła wrażenie sztucznej. Mama miała na sobie ubranie całko­wicie kry­jące ciało i włosy, spódnicę do kostek, bluzkę z długimi rękawami i hustę z frę­dzlami. Tyl­ko dzieci wyglądały jak zwykłe dzieci, trzylatek biegał czarując wszyst­kich fryzu­rą zaczesaną w koguci grzebień błyszczący od fryzjerskiego żelu, a młodszy braci­szek na wysokim dziecin­nym krzesełku miał na sobie tylko majteczki-pieluszkę. Gdy pozo­sta­wiono go na moment bez opieki zaczął rozpaczliwie przyzywać mamę. Słowo mama brzmi tak podobnie we wszystkich ję­zy­­­kach świata.

Tureckie rodziny składały się na ogół z trzech gene­racji, ro­dzi­­­ców, dzieci i wnu­­ków. Otyłe, podstarzałe matki nazywałam babciami z Anatolii. Przy­po­mina­ły wieśniaczki z naszych wcześniejszych wycieczek samochodowych po Turcji. Ubrane tradycyj­nie tak, że tyl­ko twarze i dłonie były widoczne, zasmakowały obecnie w mor­skich ką­pielach. W tym ce­lu wy­naleziono burkini, specjalny strój kąpielowy z błyszczącego materia­łu przy­po­­mi­na­ją­ce­go dawny ortalion, całkowicie kryjący ciało. Skła­da się on z luź­nych szarawarów, kurtki z dłu­gimi rękawami i marszczonego czepka ką­pie­lo­wego. Różne odcienie wrzosu i lila­róż cie­szy­­ły się naj­wię­k­szą popularnością. Czasem widywało się jaskrawo niebieski ko­stium. Gdyby stroje były białe można by ich właścicielki wziąć za pracow­ni­ce uszko­dzo­nych reak­torów ato­mowych w Czarnobylu czy Fukushimie. Na plaży owe nie umiejące pły­­wać matrony umie­sz­cza­ne były na gumowych materacach i ciągnięte na płytkiej wodzie przez członków rodzi­ny. Pewnego razu jedna z nich zasiadła w restauracji prosto z kąpieli bez zmia­­­­ny stroju pre­zen­tując nieapetyczne mokre plamy poniżej biustu i w pachwi­nach.

Małżonek, którego po jednym dniu w tym samym miejscu zaczyna ogarniać egzystencjalna nuda, wy­brał się samotnie do pobliskiego miasteczka, a ja uważając, że jest za gorąco na wy­cieczki pozostałam w hotelu odpoczywając w półcieniu nad basenem. Wełnista chmurka wyj­rzała zza wzgórza przesłaniającego szczyt, z którego lotnie rozpoczynały swój podniebny ba­let w slow motion. Ten niebiański, pełen harmonii widok koił duszę. „Może i ja mogła­bym polecieć i poczuć się swobodna jak ptak” – pomyślałam nieoczekiwanie. „Może jest to moja jedyna szansa w życiu”.  Na ogół obywam się świetnie bez stymulacji adrenaliną i czu­ję się najlepiej, gdy wokół  jest spokojnie, bezpiecznie i pięknie. Ale wraz z wiekiem roś­nie ry­zyko na szokujące przeżycia: atak serca, zator, wylew czy inny nagły wypadek. Teraz nada­rzyła mi się okazja wyboru przeżycia z pogranicza życia i śmierci. ”Polecę”- zde­cy­do­wałam w tym momencie. Było to ogromnym zaskoczeniem dla mnie samej, ale również i dla Małżon­ka. Nig­dy nie przypuszczałam, że będę miała ochotę na taką przygodę, a Małżonek podej­rze­wał, że blufuję i wycofam się w ostatniej chwili.

Gdy nadszedł dzień urodzin trwałam przy mej decyzji. Mikrobus zabrał nas i pilotów na szczyt 2000 metrowej góry. Lot nie odbywał się bowiem w pojedynkę tylko w tzw tandemie, razem z pilotem. Dawało to poczucie bezpieczeństwa. Kręta, pokryta żwirem droga bez barie­rek ochron­­­­nych szła zakosami stromo pod górę. Starałam się nie patrzyć w dół, ale na zakrę­tach i tak odczuwałam lekkie mdłoś­ci. „Mam nadzieję, że hamulce bedą działać przy zjeździe” – pomyślałam i w następnej chwili uświadomiłam sobie z ulgą, że drogę powrotną odbędę w powietrzu. Mój pilot uciął sobie drzemkę na sąsied­nim fotelu. Oby tylko obudził się na czas i nie zasnął ponownie w cza­sie lotu.

Na szczycie było dużo chłodniej, ale brakło czasu aby się nad tym zastanawiać. Stro­­my stok wy­łożony był kostką. Lotnie wydobyto z pokrowców i roz­postarto w łuk. Dano mi kask i przy­pięto do rodzaju worka, który miał służyć jako fotel. Pilot dostał większy worek z rezer­wo­wym dwuosobowym spadochronem. Gdy dopiął mnie z przo­du do swego ekipażu, by­­liśmy go­to­wi do skoku. Nieco dalej Małżonek, trochę zapóźnio­ny, in­ten­sywnie fotografo­wał co się dało.  W następnej chwili stało się. Pilot zaczął biec, ja mając krót­sze nogi nawet nie musiałam dać kroku, w następnej chwili ziemia usunęła się nam nagle spod stóp. Lotnia napięła się, a kieszonki wzdłuż kantów napełniły powietrzem tworząc stabil­ne skrzyd­ło. Lecieliśmy.

Zaskoczyło mnie, że zamiast wisieć bezwładnie na linach czułam ogromną siłę wiatru trzymającego nas w mocnym uchwycie. Tu pod niebem wiatr miał nas w swojej mo­cy. Nie byłam swobodna jak ptak. Kto wie, może ptaki są także więźniami wiatru. Dziwne jednak, że nie czułam żadnego powiewu, mimo iż le­cie­liś­my z prędkością 40 km na godzinę. Zdawało mi się, że się nie poruszam, że zawisłam w bezruchu. Ale krajobraz pod nami stale się zmieniał. Widoki, po­do­b­ne do tych, które ogląda się z nisko lecącego samolotu, zapierały dech, ale tu widzieliśmy świat jak przez szerokokątny obiektyw. Lecieliśmy ponad wzgórzami ku poblis­kiemu miasteczku, potem w kierunku malowniczego półwyspu ze swymi kredowo białymi plażami, morza z jednej strony i błękitnej la­guny z drugiej. Przez cały czas pilot filmował mnie kamerą zamocowaną na dłu­gim pręcie. Powoli wytracaliśmy wysokość i teraz lecie­liś­my ponad naszym ku­rortem i ogro­m­nym hote­lowym basenem, a już w następnej chwili na­leżało przygotować się do lądowania. Przed hotelem rozciągał się trawnik, który razem z szeroką nadmorską promenadą służył do lądowania. Ludziom wolno było się tam swobodnie poruszać, a gdy zbliżała się lotnia należało usunąć się w bok. Pilot poprosił, abym potrzymała kamerę, potrze­bował bo­wiem obu rąk do pre­cyzyjnego lądowania. W ostatnim momencie za­nim osią­gnęliśmy zie­mię, zgrabnie uniósł lot­nię, przebiegł kilka kroków i sta­nę­liśmy na twar­dym gruncie. Samodzielnie mu­sia­­łam dać tyl­ko jeden krok. Dwaj pomocnicy podbiegli aby unieruchomić lotnię. Odłą­czo­­no mnie od pilota tylko worek-fotel ciążył mi z tyłu jak gigan­tyczna pielucha. Uwol­niono mnie i od niego, a Mał­żonek właśnie wylądował obok. I już było po przygodzie.

”Wykazałaś wielką odwagę” słyszałam później komentarze podczas rozmów z przygod­ny­mi gośćmi. Byłam odmiennego zdania. To nie była odwaga tylko głębokie przekonanie, że nie po­dejmuję żadnego ryzyka, a w każdym razie nie większe niż przy wejściu na pokład sa­mo­lo­tu. Tu techniczne wyposażenie było o wiele prostsze, w samolocie wiele może się zep­suć. Le­ciałam z doświadczonym pilotem, lądowanie nie mogło być łagodniejsze, a gdyby na­wet za­istniał jakiś problem lądowałabym na moim potężnym towarzyszu jak na poduszce powiet­rz­nej. Bardziej dramatyczne wydało mi się wyjście na brzeg po kąpieli z morza. Wprawdzie mo­­­rze zachowywało się na ogół spokojnie, unosząc się tylko nieco długą falą, co nie przeszka­dzało w pływaniu, ale przy brzegu tworzył się pienisty wał z siłą mogącą lekko przewrócić do­rosłego. Starałam się zawsze wyczekać spokojniejszego momentu, ale gdy silna fala za­sko­czyła mnie od tyłu, straciłam równowagę i poturbowałam się o przybrzeżne kamienie. Lądo­wanie po podniebnej podróży było w porównaniu z tym dziecinnie łatwe. Na prośbę wła­ś­ci­ciela agencji podzieliłam się wrażeniami z pewną panią w moim wieku, która miała wielką ochotę na lot, ale brakowało jej odwagi. Byłam pełna entuzjazmu lecz ona siedziała tylko nieru­chomo i wpatru­jąc się we mnie i nie odzywała ani słowem. Gdy spytałam, czy an­gielski jest jej języ­kiem oj­czys­tym skinęła głową, ale nadal milczała. Później, gdy spot­ka­łyś­my się w barze, prze­mówiła. Zdecydowała się na lot i uściskała mnie z wdzięcz­ności, że po­mog­łam jej w pojęciu decyzji.

Dzień wyjazdu był równie pogodny jak dni poprzednie, ale niebo wyglądało inaczej, całko­wi­cie opustoszałe, bez ani jednej lotni. Właściciel agencji wyjaśnił, że tego dnia na szczycie sil­nie wiało. Loty nie były więc zupełnie pozbawione ryzyka. Może mimo wszystko wy­kaza­łam odwagę.

Samolot odlatywał  późnym wieczorem, taksówka zamówiona była na go­dzinę siód­mą. Zasiedliśmy w patio, na świeżym powietrzu na miękkich poduszkach wyplata­nej sofy cze­kając na transfer. Para hotelowych gości mijając nas przystanęła i powitała entu­zjastycznie „Co tu porabiacie? Wracacie już do domu? Jak się udał urlop? Podobno lataliście przedwczo­raj na lotni, bardzo odważnie”. Pytań było wiele, a zainteresowanie wydawało się nieudawane. Dziwne, bo nie znaliś­my tej pary. Odpowiadaliśmy uprzejmie, pytaliśmy o ich wrażenia z ur­lo­pu dopóki pracownik z recepcji nie dał nam dyskretnie znać, że nasza taksów­ka już przy­je­chała i czeka. Kobieta podbiegła wtedy do mnie, objęła i ucałowała serdecznie. Mężczyzna poszedł jej przykładem. Potem przyszła kolej na Małżonka, cmok, cmok w oba policzki. Za­skoczona uśmiechałam się tak uprzejmie jak tylko potrafiłam i zastanawiałam się: „Czym za­służy­liśmy sobie na te dowody czu­łoś­ci od nieznajomych?” Może byliśmy sobowtórami blis­kich przyjaciół owej pary.

Teresa Urban

Lämna ett svar