Unikamy wraz z Małżonkiem ponownych wyjazdów w to samo miejsce. Czasem jednak robimy wyjątek. Tak właśnie było tym razem. Jest w Turcji urokliwy zakątek, Ölűdeniz, który odwiedziliśmy przejazdem dawno temu, półwysep z białą, piaszczystą, miejscami kamienistą plażą, otoczony zielonymi wzgórzami. Ölűdeniz jest, jak dotychczas, mało znanym celem turystycznym.
Większość naszych towarzyszy podróży zabrano autobusami do innych bardziej popularnych kurortów w pobliżu, nas jako jedyną parę odtransportowano tam taksówką. Zmrok już zapadł i ruch na drogach był niewielki. Kierowca jechał ostro, lekceważąc ciągłą linie przy zmianie pasów, ale po godzinie pirackiej jazdy dotarliśmy szczęśliwie do hotelu. Zainstalowano nas w okrągłym pokoju. Okrągłe pokoje, w przeciwieństwie do owalnych, cieszą się dobrą renomą. Niekłamany urok pokoju podkreślał dodatkowo łukowato wysklepiony, na szczęście niezapalony, kominek. W 35 stopniowym upale ogień był ostatnią rzeczą, jakiej można było sobie życzyć. Znużeni zasnęliśmy mocnym snem pod śnieżnobiałą narzutą przysypaną w powitalnym geście płatkami róż.
Ranek powitał nas słońcem, a niebo pełne było różnobarwnych lotni powoli żeglujących po błękicie. Na niewidocznych linkach wisieli amatorzy powietrznej przejażdżki, na podobieństwo pająków w sieci. Małżonek, który za parę dni miał urodziny, podjął błyskawiczną decyzję: „Polecę sobie lotnią na urodziny”. Przyjęłam informację ze spokojem. Małżonek zawsze lubił przygodę. Już jako nastolatek zwykł zabawiać się skokami z wysokich mostów.
W międzyczasie rozkoszowaliśmy się piękną pogodą i odprężającym dolce farniente, bo hotel zapewniał serwis wysokiej klasy. Cieszyły mnie również kontakty z innymi gośćmi, krótkie, spontaniczne rozmowy bez wymagań czy zobowiązań, kiedy to ludzie dzielą się z sobą okruchami własnego życia. Lubię także obserwować ludzi. Natura preferuje różnorodność, ale czasem zdaje się cierpieć na brak pomysłów i powtarza się. Przy kolacji, kilka stolików dalej, ujrzałam nagle Margaret Thatcher, a raczej jej sobowtór. Nobliwa twarz z różaną cerą obramowana idealną fryzurą. Z podziwem i zazdrością obserwowałam jej włosy. Czyżby chodziła codziennie do fryzjera? Moje włosy wyglądają na ogół beznadziejnie. Słyszałam kiedyś o zaklęciu: ”Oby twe włosy były płaskie, a skarpetki ześlizgiwały ci się z pięt”. Ktoś musiał rzucić na mnie taki urok. Nie przejmuję się skarpetkami, ale płaska fryzura jest moim wiecznym utrapieniem. Pewnego dnia opalaliśmy się przy basenie w sąsiedztwie małżeństwa Thatcher. Dama miała na sobie kostium kąpielowy w brązowe kleksy przypominające centki leoparda. Nie był to jednak leopardzi wzór, bo takowy nie pasuje do typu pani Thatcher. Nawet przejrzysta tunika w duże czerwone kwiaty, jaką zarzuciła później na siebie, wydała mi się zbyt odważna. Fryzura nadal była w idealnym stanie, a dama, tak jak i jej pierwowzór, prawdopodobnie nie posłuchałaby zachęty Stiny Dabrowskiej do podskoku w czasie wywiadu.
Pewnego wieczoru, gdy siedząc przy barze podziwialiśmy miękko lądujące lotnie, ujrzałam nagle Helen Mirren lub raczej jej klonowaną kopię. Ten sam wiek, ta sama inteligentna twarz o czystych rysach i szlachetnej strukturze kośćca. Siedziała zwrócona do nas bokiem z widokiem na morze i lądowisko. Tego samego wieczoru w restauracji przy stoliku obok zasiadła Angela Merkel. Nie miałam wątpliwości, głębokie bruzdy szły w dół od kącików ust, a miodowe włosy obcięte były w charakterystyczny sposób. Nawet rozmawiała po niemiecku. Tylko włosy w tyle głowy powinna mieć nieco krótsze. Fryzura Merkel jest zawsze bez zarzutu.
Obecnie zauważa się w Turcji pewne jakościowe zmiany wśród hotelowych gości. Muzułmanie z pobliskich krajów i zamożni Turcy nie są już rzadkością. Była tu między innymi rodzina z bliskiego wschodu, ojciec, mama i dwaj mali chłopcy. Ojciec ubrany był po europejsku, ale czarna, przycięta w owal broda, typowa broda talibana, zdradzała przynależność etniczną. Rzucała się w oczy i robiła wrażenie sztucznej. Mama miała na sobie ubranie całkowicie kryjące ciało i włosy, spódnicę do kostek, bluzkę z długimi rękawami i hustę z frędzlami. Tylko dzieci wyglądały jak zwykłe dzieci, trzylatek biegał czarując wszystkich fryzurą zaczesaną w koguci grzebień błyszczący od fryzjerskiego żelu, a młodszy braciszek na wysokim dziecinnym krzesełku miał na sobie tylko majteczki-pieluszkę. Gdy pozostawiono go na moment bez opieki zaczął rozpaczliwie przyzywać mamę. Słowo mama brzmi tak podobnie we wszystkich językach świata.
Tureckie rodziny składały się na ogół z trzech generacji, rodziców, dzieci i wnuków. Otyłe, podstarzałe matki nazywałam babciami z Anatolii. Przypominały wieśniaczki z naszych wcześniejszych wycieczek samochodowych po Turcji. Ubrane tradycyjnie tak, że tylko twarze i dłonie były widoczne, zasmakowały obecnie w morskich kąpielach. W tym celu wynaleziono burkini, specjalny strój kąpielowy z błyszczącego materiału przypominającego dawny ortalion, całkowicie kryjący ciało. Składa się on z luźnych szarawarów, kurtki z długimi rękawami i marszczonego czepka kąpielowego. Różne odcienie wrzosu i lilaróż cieszyły się największą popularnością. Czasem widywało się jaskrawo niebieski kostium. Gdyby stroje były białe można by ich właścicielki wziąć za pracownice uszkodzonych reaktorów atomowych w Czarnobylu czy Fukushimie. Na plaży owe nie umiejące pływać matrony umieszczane były na gumowych materacach i ciągnięte na płytkiej wodzie przez członków rodziny. Pewnego razu jedna z nich zasiadła w restauracji prosto z kąpieli bez zmiany stroju prezentując nieapetyczne mokre plamy poniżej biustu i w pachwinach.
Małżonek, którego po jednym dniu w tym samym miejscu zaczyna ogarniać egzystencjalna nuda, wybrał się samotnie do pobliskiego miasteczka, a ja uważając, że jest za gorąco na wycieczki pozostałam w hotelu odpoczywając w półcieniu nad basenem. Wełnista chmurka wyjrzała zza wzgórza przesłaniającego szczyt, z którego lotnie rozpoczynały swój podniebny balet w slow motion. Ten niebiański, pełen harmonii widok koił duszę. „Może i ja mogłabym polecieć i poczuć się swobodna jak ptak” – pomyślałam nieoczekiwanie. „Może jest to moja jedyna szansa w życiu”. Na ogół obywam się świetnie bez stymulacji adrenaliną i czuję się najlepiej, gdy wokół jest spokojnie, bezpiecznie i pięknie. Ale wraz z wiekiem rośnie ryzyko na szokujące przeżycia: atak serca, zator, wylew czy inny nagły wypadek. Teraz nadarzyła mi się okazja wyboru przeżycia z pogranicza życia i śmierci. ”Polecę”- zdecydowałam w tym momencie. Było to ogromnym zaskoczeniem dla mnie samej, ale również i dla Małżonka. Nigdy nie przypuszczałam, że będę miała ochotę na taką przygodę, a Małżonek podejrzewał, że blufuję i wycofam się w ostatniej chwili.
Gdy nadszedł dzień urodzin trwałam przy mej decyzji. Mikrobus zabrał nas i pilotów na szczyt 2000 metrowej góry. Lot nie odbywał się bowiem w pojedynkę tylko w tzw tandemie, razem z pilotem. Dawało to poczucie bezpieczeństwa. Kręta, pokryta żwirem droga bez barierek ochronnych szła zakosami stromo pod górę. Starałam się nie patrzyć w dół, ale na zakrętach i tak odczuwałam lekkie mdłości. „Mam nadzieję, że hamulce bedą działać przy zjeździe” – pomyślałam i w następnej chwili uświadomiłam sobie z ulgą, że drogę powrotną odbędę w powietrzu. Mój pilot uciął sobie drzemkę na sąsiednim fotelu. Oby tylko obudził się na czas i nie zasnął ponownie w czasie lotu.
Na szczycie było dużo chłodniej, ale brakło czasu aby się nad tym zastanawiać. Stromy stok wyłożony był kostką. Lotnie wydobyto z pokrowców i rozpostarto w łuk. Dano mi kask i przypięto do rodzaju worka, który miał służyć jako fotel. Pilot dostał większy worek z rezerwowym dwuosobowym spadochronem. Gdy dopiął mnie z przodu do swego ekipażu, byliśmy gotowi do skoku. Nieco dalej Małżonek, trochę zapóźniony, intensywnie fotografował co się dało. W następnej chwili stało się. Pilot zaczął biec, ja mając krótsze nogi nawet nie musiałam dać kroku, w następnej chwili ziemia usunęła się nam nagle spod stóp. Lotnia napięła się, a kieszonki wzdłuż kantów napełniły powietrzem tworząc stabilne skrzydło. Lecieliśmy.
Zaskoczyło mnie, że zamiast wisieć bezwładnie na linach czułam ogromną siłę wiatru trzymającego nas w mocnym uchwycie. Tu pod niebem wiatr miał nas w swojej mocy. Nie byłam swobodna jak ptak. Kto wie, może ptaki są także więźniami wiatru. Dziwne jednak, że nie czułam żadnego powiewu, mimo iż lecieliśmy z prędkością 40 km na godzinę. Zdawało mi się, że się nie poruszam, że zawisłam w bezruchu. Ale krajobraz pod nami stale się zmieniał. Widoki, podobne do tych, które ogląda się z nisko lecącego samolotu, zapierały dech, ale tu widzieliśmy świat jak przez szerokokątny obiektyw. Lecieliśmy ponad wzgórzami ku pobliskiemu miasteczku, potem w kierunku malowniczego półwyspu ze swymi kredowo białymi plażami, morza z jednej strony i błękitnej laguny z drugiej. Przez cały czas pilot filmował mnie kamerą zamocowaną na długim pręcie. Powoli wytracaliśmy wysokość i teraz lecieliśmy ponad naszym kurortem i ogromnym hotelowym basenem, a już w następnej chwili należało przygotować się do lądowania. Przed hotelem rozciągał się trawnik, który razem z szeroką nadmorską promenadą służył do lądowania. Ludziom wolno było się tam swobodnie poruszać, a gdy zbliżała się lotnia należało usunąć się w bok. Pilot poprosił, abym potrzymała kamerę, potrzebował bowiem obu rąk do precyzyjnego lądowania. W ostatnim momencie zanim osiągnęliśmy ziemię, zgrabnie uniósł lotnię, przebiegł kilka kroków i stanęliśmy na twardym gruncie. Samodzielnie musiałam dać tylko jeden krok. Dwaj pomocnicy podbiegli aby unieruchomić lotnię. Odłączono mnie od pilota tylko worek-fotel ciążył mi z tyłu jak gigantyczna pielucha. Uwolniono mnie i od niego, a Małżonek właśnie wylądował obok. I już było po przygodzie.
”Wykazałaś wielką odwagę” słyszałam później komentarze podczas rozmów z przygodnymi gośćmi. Byłam odmiennego zdania. To nie była odwaga tylko głębokie przekonanie, że nie podejmuję żadnego ryzyka, a w każdym razie nie większe niż przy wejściu na pokład samolotu. Tu techniczne wyposażenie było o wiele prostsze, w samolocie wiele może się zepsuć. Leciałam z doświadczonym pilotem, lądowanie nie mogło być łagodniejsze, a gdyby nawet zaistniał jakiś problem lądowałabym na moim potężnym towarzyszu jak na poduszce powietrznej. Bardziej dramatyczne wydało mi się wyjście na brzeg po kąpieli z morza. Wprawdzie morze zachowywało się na ogół spokojnie, unosząc się tylko nieco długą falą, co nie przeszkadzało w pływaniu, ale przy brzegu tworzył się pienisty wał z siłą mogącą lekko przewrócić dorosłego. Starałam się zawsze wyczekać spokojniejszego momentu, ale gdy silna fala zaskoczyła mnie od tyłu, straciłam równowagę i poturbowałam się o przybrzeżne kamienie. Lądowanie po podniebnej podróży było w porównaniu z tym dziecinnie łatwe. Na prośbę właściciela agencji podzieliłam się wrażeniami z pewną panią w moim wieku, która miała wielką ochotę na lot, ale brakowało jej odwagi. Byłam pełna entuzjazmu lecz ona siedziała tylko nieruchomo i wpatrując się we mnie i nie odzywała ani słowem. Gdy spytałam, czy angielski jest jej językiem ojczystym skinęła głową, ale nadal milczała. Później, gdy spotkałyśmy się w barze, przemówiła. Zdecydowała się na lot i uściskała mnie z wdzięczności, że pomogłam jej w pojęciu decyzji.
Dzień wyjazdu był równie pogodny jak dni poprzednie, ale niebo wyglądało inaczej, całkowicie opustoszałe, bez ani jednej lotni. Właściciel agencji wyjaśnił, że tego dnia na szczycie silnie wiało. Loty nie były więc zupełnie pozbawione ryzyka. Może mimo wszystko wykazałam odwagę.
Samolot odlatywał późnym wieczorem, taksówka zamówiona była na godzinę siódmą. Zasiedliśmy w patio, na świeżym powietrzu na miękkich poduszkach wyplatanej sofy czekając na transfer. Para hotelowych gości mijając nas przystanęła i powitała entuzjastycznie „Co tu porabiacie? Wracacie już do domu? Jak się udał urlop? Podobno lataliście przedwczoraj na lotni, bardzo odważnie”. Pytań było wiele, a zainteresowanie wydawało się nieudawane. Dziwne, bo nie znaliśmy tej pary. Odpowiadaliśmy uprzejmie, pytaliśmy o ich wrażenia z urlopu dopóki pracownik z recepcji nie dał nam dyskretnie znać, że nasza taksówka już przyjechała i czeka. Kobieta podbiegła wtedy do mnie, objęła i ucałowała serdecznie. Mężczyzna poszedł jej przykładem. Potem przyszła kolej na Małżonka, cmok, cmok w oba policzki. Zaskoczona uśmiechałam się tak uprzejmie jak tylko potrafiłam i zastanawiałam się: „Czym zasłużyliśmy sobie na te dowody czułości od nieznajomych?” Może byliśmy sobowtórami bliskich przyjaciół owej pary.
Teresa Urban