Znajomi namawiali mnie, abym odwiedził dwudniowe Dni Polskie w sztokholmskim Skansenie. Poszedłem tam w drugim dniu, sądząc, że impreza wtedy się rozbuja, nabierze rozmachu. Wydawało się, że to dobry pomysł, tym bardziej, że zdążyłem na pokaz mody utalentowanej projektantki, znanej ze swej firmy Halina Rosa Art. Stroje jej autorstwa okazały się być bajecznie kolorowe i wyraźnie inspirowane etniczną sztuką góralską. Często powtarzającymi się motywami na sukienkach, spódnicach i chustach były dziewięćsił, z jego piękną rozetą płożących się liści oraz także wybuchające w rozkwicie pęki róż. Modelki prezentujące te stroje robiły to świetnie, poruszały się z dużym wdziękiem. I to był chyba highlight całego przedsięwzięcia. To, co nastąpiło później, to była jakaś żenująca katastrofa.
Przypominało to arcynudne i nadęte akademie z czasów komuny. Jakaś pani długo oraz podniosło-żałośnie mówiła o polskiej muzyce i tańcach ludowych, no i obowiązkowo o patriotyźmie, wygłaszając z poważną miną same banialuki (plattityder), nieznośne ideolo-propagandowe myśli bez sensu i składu. Przymusowo niejako wysłuchaliśmy też wiersza zupełnie nieznanego poety o zaletach owej muzyki.
Sam jestem wielbicielem muzyki etnicznej i słuchanie czegoś takiego było dla mnie szczególnie bolesne. To jakieś spłycanie i nacjonalistyczne wulgaryzownie całego przebogatego fenomenu. Już od dawna na Zachodzie tak o muzyce ludowej się nie pisze i nie mówi. Jako przykład można tu przywołać Federico Garcia Lorcę z jego poematem i uwagami (z 1931 roku) na temat cygańskiej Cante jondo (czyli „głębokiej pieśni”), formy z której narodziły się później m.in. flamenco, alegrias i rumba gitana. Można też wzorować się chociażby na esejach giganta gatunku, muzyka, zbieracza i pisarza, Alana Lomaxa, czy uwagach Ludwika Stommy o śpiewach ludowych. Sam także napisałem kiedyś tekst poświęcony przyśpiewkom zatytułowany „Wysła dziewcyna, wysła jedyna”.
Warto przypomnieć, że Szwedzi bardzo sobie cenią polską muzykę ludową, ale nie tę rodem z Cepelii, ale autentyczną. Stąd też popularność tutaj zespołów takich jak „Kapela ze wsi Warszawa”, „Janusz Prusinowski trio”, czy „Kroke”. Tak więc powracanie do formuły kwitnącej w Polsce lat 50. jest raczej bez sensu.
Nie mówiąc już o tym, że polska muzyka ludowa, to nie tylko ta polsko-polska, ale także polskożydowska, kurpiowska, łemkowska czy polskocygańska. W świetnie wydanej serii (Polskie Radio – Muzyka Źródeł) prezentującej naszą muzykę ludową znaleźć można piękne płyty wypełnione muzyką mniejszości narodowych. Mimo to, jest to dalej jednak ten słaby punkt polskiego podejścia do sprawy, polegający na kompletnym braku wykorzystania różnorakich, a istniejących już przecież w kulturze, prądów etnicznych.
W odróżnieniu od nas np. Amerykanie świetnie korzystają z czarnej muzyki, włączając ją do mainstreamu i robiąc na tym gigantyczne pieniądze. Rozprzestrzeniają i sprzedają na całym świecie jazz, blues, gospel, funk, hiphop, rap, etc.
Przykładem na niewykorzystywanie przez nas istniejących szans jest m.in. popularność w Polsce bałkańskiego muzyka Bregovica. Prezentuje on przecież często piosenki od dawien dawna śpiewane w Polsce przez naszych, rodzimych Romów, takie chociażby jak słynną „Tschaj shukarije” („Czaj szukarije” – „Piękna dziewczyna”). Tak więc zapoznajemy się z kulturą polskich Romów, ale okrężnie, poprzez pomost bałkański.
A na Bałkanach (inaczej niż w Polsce) popularność zespołów i pieśniarzy romskich, takich jak Boban Markovic Orkestar, Kocani Orkestar, Saban Bajramovic, Ljiljana Butler, Esma Redzjepova, Mahala Raj Banda, Fanfare Ciocarlia jest olbrzymia. Zresztą są oni cenieni na całym niemal świecie jako świetni artyści. (Kiedy np. Johnny Depp obchodził swoje urodziny, to zdarzało się, że wysyłał samolot do Rumunii po Taraf de Haidouks, aby grali na jego birthday party).
Boję się, że nigdy nie mieliśmy uszu w pełni otwartych na muzykę naszych mniejszości.
Ale wracajmy do Skansenu. Były też tam prezentowane nasze tradycyjne tańce – polonezy, mazury, itd. Tancerze mieli na sobie bogate osiemnastowieczne stroje. Młoda znajoma, tureckiego pochodzenia, spytała mnie, czy to ludowe stroje polskie. Tłumaczyłem jej, że to jedynie 5-10 procent ludności takie nosiło. A co z resztą? – spytała. Odpowiedziałem jej, że reszta żyła jak niewolnicy. Zasmuciła się, ale przypomniałem jej, że bardzo podobnie było w Imperium Osmańskim, a – mało tego – dzieci słowiańskie porywane były przecież w jasyr przez tureckie wojska i dziewczynki z czasem sprzedawano dalej do haremów, a z chłopców tworzono wojska janczarów. Historia jest, niestety, okrutna.
Wszystko to przypominało, jako żywo, podobne polonijne imprezy opisane już celnie przez Gombrowicza:
…Jedno z tych zebrań poświęconych polskiemu wzjemnemu krzepieniu się i dodawaniu ducha… gdzie odśpiewawszy „Rotę” i odtańczywszy krakowiaka przystąpiono do wysłuchania mówcy, który wysławiał naród…. Ale ja odczuwałem ten obrządek jak z piekła rodem, ta msza narodowa stawała się czymś szatańsko szyderczym i złośliwie groteskowym…. lubując się własną kulturą obnażali swój prymitywizm…”
Pogoda, tego drugiego dnia, Dniom Polskim nie sprzyjała, od czasu do czasu spadał niewielki deszcz, ale też tłumów nie było żadnych. Niektóre polskie stragano-budki wyglądały jak opuszczone szałasy, nie było żadnej zbiorczej koncepcji prezentowania Polski. Co najmniej dwie firmy zachwalały swoje kiełbasiano-mięsne wyroby. To trochę zgodnie z utrwaloną w Szwecji tradycją. Kiedyś jeździło się do Polski, głównie po to, żeby ostro i tanio pochlać. A do alkoholu pasuje zagrycha, a więc polskie kiełbasy, bigos, flaki, boczki, szynki, itp. I taki był obraz Polski – kraj wódy i mięcha.
Tylko że… w międzyczasie i Szwecja i Polska się zmieniły. Warszawa i Kraków w różnych międzynarodowych rankingach dostępu do restauracji wegetariańskich zajmują jedne z pierwszych miejsc w Europie. W czasach, gdy ludzie masowo odchodzą od mięsa (z powodów czysto etycznych czy ekologicznych) chwalenie się polskimi mięsiwami jest jakimś szkodliwym anachronizmem.
Część turystów boi się jechać do krajów, gdzie mają mały lub żaden wybór jedzenia. Uznaję prawo polskich firm do reklamowania mięsiw, ale dlaczego nie ustawiono jednocześnie jakiś plansz informujących o zdrowym i pysznym, jarskim jedzeniu polskim, o różnorodności restauracji w dużych miastach? W samej Warszawie można najeść się np. jarsko i taniutko (12-15 zł za dwudaniowy obiad) w barze w Alejach Jerozolimskich (blisko skrzyżowania z Nowym Światem), ale też bardziej luksusowo i wyrafinowanie w restauracji Tel Aviv.
Jest duży wybór i rozpiętość, są też restauracje indyjskie, wietnamskie, tureckie, etc., i wszystkie one mają wegetariańskie warianty. Dlaczego o tym nie informować potencjalnych turystów ze Szwecji? Czy chodzi tu o brak wyobraźni Instytutu czy o względy polityczne? PiS skarżył się przecież, że Europa narzuca nam (Polsce) wegetarian i cyklistów, a Rydzyk wyśmiewał się z wegetarianizmu twierdząc, że Polacy nie kozy i trawy jeść nie będą… Taki to mamy poziom intelektualny owego “przywódcy” Kościoła.
Jeśli już chodzi o te plansze, a więc o sposób na tanią, atrakcyjną i prostą prezentację Polski, jej kultury, natury i obyczajów, to nie wykorzystano tego w najmniejszym stopniu, choć czasem samo się o to prosiło. Otóż np. dwie panie pokazywały swoje piękne wyroby rękodzielnicze – jubilerskie w niewielkiej budce. Są to małe przedmioty i w ciasnym pomieszczeniu, przy zachmurzonym niebie z trudem można dostrzec było urodę tych cacuszek. Dlaczego więc nie można było ustawić plansz z fotografiami powiększeń owych małych dzieł sztuki, tak jak się to robi chociażby w muzeach? Kolorowy fotogram wielkości A4 kosztuje ok. 20 koron. Dlaczego?!
Dlaczego nie można było pokazać zdjęć przyrody polskiej, gór (Tatry, Bieszczady, Beskidy), Mazur, Puszczy Białowieskiej czy Karpackiej, Roztocza, mokradeł, itd., itd.? Dlaczego nie można było pokazać architektury terenów obecnej Polski i jej zabytków, a więc choćby Paczkowa, Otmuchowa, Krakowa, niezwykłych fabryk łódzkich, malowanych chat polskich czy góralskich rzeźbionych domów? Dlaczego nie można było pokazać bogatego życia kulturalnego, a więc zdjęć ze spektakli teatralnych, koncertów, z Przystanku Woodstock Owsiaka, z różnych i licznych festiwali? Dlaczego nie można było zaprezentować próbek współczesnej sztuki polskiej, malarstwa, rzeźby, fotografiki, plakatu, itd.?
To wszystko prawie nic by nie kosztowało, a dawało by wrażenie dużego bogactwa, było by atrakcyjne dla potencjalnego turysty.
Jaki jest więc sens robienia takich Dni Polskich? Czy, żeby jak za komuny, odhaczyć, udowodnić, że coś tam się robi? Czy rzeczywiście, rzetelnie, ale i radośnie, bogato pokazać Polskę? Ja całą tę imprezę dnia drugiego (z małymi wyjątkami) odczułem tak, jakby duch komuny tam dalej rządził i układał klocki.
Chciałem więc porozmawiać o tym z ówczesną dyrektorką Instytutu. Zadałem jej więc parę prostych pytań, a więc głównie, dla kogo jest robiona ta cała impreza i jaki jest jej ogólny koncept. Pani ta zesztywniała, spytała czy chcę coś o tym pisać, a szczególnie o to, gdzie to ma być umieszczone. Jak się dowiedziała, że ewentualnie w NGP, to już zupełnie zmieniła wyraz twarzy na mocno odpychający. Odpowiedziała mi jednak, że odbiorcami przesłania tej imprezy mają być Szwedzi. Na moją uwagę, że Szwedów raczej nie widziałem, a jeśli już to jak na lekarstwo, odparła, że to przez pogodę, bo poprzedniego dnia było 10.000 odwiedzających, i to głównie Szwedów. Spytałem ją, co ich tak przyciągnęło? Odpowiedziała, że gry historyczne. No, no, dziesięć tysięcy Szwedów zajętych grami historycznymi o Polsce, toż to była by światowa sensacja!
Nawet wspaniałe muzea szwedzkie nie mogą zgromadzić takiej liczby zainteresowanych. Jeśli już, to dobrze by było, gdyby zostało jakieś udokumentowanie tego epokowego wydarzenia, no bo inaczej można to tylko traktować jako czcze przechwałki, propagandę sukcesu. A to już za Gierka przerabialiśmy.
Cała nasza rozmowa była bardzo krótka, bo pani owa zaczęła traktować moje, dość neutralne pytania, jako osobistą napaść na jej, jakże ważną przecież, osobę. Gdy ją spytałem o muzykę, a więc niezwykle atrakcyjne medium kulturowe, i powiedziałem, że Szwedzi już kochają „Kapelę ze wsi Warszawa” i Janusza Prusinowskiego, wyraźnie zirytowana odpowiedziała mi, że było coś lepszego, bo „Piastowie”. Na moją uwagę, że to jak za komuny, bo i wtedy „Piastowie” (związani z ówczesna proreżimową organizacją Ogniwo) byli statkiem flagowym podobnych imprez (tzn. polskich, ale niby dla Szwedów) wykrzyknęła, że to ja proponuję komunistyczne rozwiązania oraz grupy muzyczne.
Czyżby nie wiedziała, że zespoły te powstały po długich latach od upadku komuny? Poczerwieniała przy tym mocno na twarzy i wykrzyknęła, że jeśli tak, to ona nie będzie ze mną rozmawiać. Tutaj zachowanie jej przypomniało mi reakcje poirytowanych pań sklepowych za czasów komunistycznych, a więc współczesny wariant starego: „Co tu taki mi będzie, jak się nie podoba, to wynocha!”.
Sprawa jest oczywiście dużo głębsza, aniżeli fochy określonej urzędniczki. To nie jest tylko problem formy, ale i treści sprawowania urzędu w imieniu podatników (obywateli) oraz wydawania pieniędzy owych podatników. Jest to więc sprawa problemów funkcjonowania demokracji – czy możliwy jest wgląd/kontrola społeczna tego, co robi urząd. Oraz czy prasa może być wolna, mieć dostęp do informacji i pisać swobodnie. Pani ta zachowywała się tak, jakby każde z pytań głęboko ją obrażało, a więc uzurpowała sobie prawo do okazywania zdenerwowania, czy ostrej irytacji oraz prawo do blokowania jakiejkolwiek informacji.
Może to jednak jest tak, że właśnie jej postawa pasuje do ogólnego stylu obowiązującego w pisowskiej Polsce: „Suweren dał nam władzę, to możemy robić, co nam się podoba, odpieprzcie się więc od nas”. No, ale Europa tych subtelności pisowskich jakoś nie może zrozumieć („Tępi są w tej Europie, czy co?”). Podobnie chyba, ta była dyrektor Instytutu, choć mieszka w Szwecji, nie rozumie zupełnie tutejszego modelu demokracji, bo tu każde, nawet napastliwe pytanie, spotyka się z rzeczową, uprzejmą odpowiedzią. Może więc chce nawracać Szwecję na model orbanowsko/kaczyński? Pierwsza jaskółka?
Nie tylko ja się zastanawiam nad formułami działania, czy, w ogóle, sensem istnienia Instytutów. (Przypominam, że Instytuty to wymysł Gierka). Już rok temu, świetna dziennikarka „Polityki”, Aleksandra Żelazińska napisała artykuł pod wiele mówiącym tytułem: „Instytuty Polskie i ich kuriozalna polityka kulturalna”. Pisze ona m.in., że po objęciu rządów przez PiS wymieniono więcej niż połowę dyrektorów tych placówek. Instytuty podlegają pod MSZ i wypełniają cele wytyczone przez to Ministerstwo.
Jakub Bodzieny („Kultura Liberalna”) w artykule o znamiennym tytule „Kulturalne samobójstwo” tak ocenia obecne działania owego ministerstwa:
„Polski przypadek przypomina gniewny monolog wewnętrzny wygłaszany do pustej widowni. Kultura (jednak) nie jest młotem, którym należy uderzać na oślep”. Były dyrektor jednego z Instytutów opowiada: „Odnosiło się wrażenie, że zagraniczne projekty kulturalne są skierowane raczej do Polonii, potencjalnych wyborców PiS, niż do zagranicznej publiczności”.
Z kolei były (ale pisowski) wiceminister MSZ, a więc szef Instytutów, Jan Dziedziczak, „mówił o kulturze tak, jakby przekazywał linię partii” (to według opinii pracowników). „Dużo tu polityki historycznej, a mało kultury” – konstatuje autorka artykułu, Aleksandra Żelazińska.
Mam też pewne osobiste wspomnienia i związki ze sztokholmskim Instytutem. Współpracowałem zarówno prywatnie, oraz jako przedstawiciel Klubu Polskiego „Piwnica”, z co najmniej dwoma dyrektorami Instytutu, tzn. z poetą i felietonistą Tomaszem Jastrunem i z filozofem, specjalistą od Witkacego, Bohdanem Michalskim. W publikowanym wówczas przez nas „Transie” zamieściliśmy m.in. wywiad Piotra Pietuchy z Jastrunem oraz Anny Nagórnej i mój z Michalskim na temat ich wizji działania. Bo obydwaj oni byli wizjonerami, mieli określone, szerokie i ambitne plany działalności.
Zaś u byłej pani dyrektor trudno było dostrzec jakikolwiek ślad oryginalnej myśli, nie mówiąc już o wizjach. Jedyne co prezentowała to rozdrażnienie, rozjuszenie urzędniczki obruszonej w swoim poczuciu ważności. Po moich doświadczeniach z poprzednimi dyrektorami, z Jastrunem i Michalskim, odczuwam to tak, jakby dobra waluta zamieniona została na zły szeląg.
Chciałem jednocześnie zapewnić, że bardzo szanuję samych tancerzy i innych wykonawców, są to z pewnością osoby oddane temu co robią, chcą np. tańczyć, wyrażać się w ruchu, etc. Nie ich wina, że zostają wmanipulowani w jakąś nacjonalistyczną hucpę.
Akurat ostatnio historyk mieszkający w Szwecji, Artur Szulc, napisał, że obecnie Polska jest postrzegana w Szwecji jako kraj „wstecznictwa”. Rzeczywiście, po okresie rządów PO, kiedy Polska odbierana była jako przykład na udaną transformację ustrojową i jako kraj prężny i hołdujący tym samym, co Zachód, wartościom, teraz uważany jest za rodzaj putinowskiej Rosji w wersji light. W związku z tym nie wiadomo, czy Instytut ma utrwalać te „negatywne stereotypy”, czy je „eliminować”? Pełne zamieszanie pojęciowe.
Chciałbym zaznaczyć, że moje uwagi dotyczą głównie jednego dnia owej imprezy. Ale, z drugiej strony, to całe 50 procent i może jest to niejako symbol, koncentrat sposobów działania polskich placówek w Sztokholmie.
Jak się później dowiedziałem, sama organizacja tej imprezy, jej struktura, jest dość bałaganiarska. W.w. pani dyrektor zachowywała się tak, jakby miała pełną odpowiedzialność za całość tych Dni Polskich. Natomiast z informacji pisemnej dowiadujemy się, że organizatorami są: Polska Ambasada, Polski Instytut i Polska Statens Turistbyrå. W jakim stopniu były one odpowiedzialne za organizację? Nikt nie wie. Czy jest jakiś podział ról, czy jest jakaś konkretna osoba koordynująca te wszystkie dokonania? Sam Instytut działał w przeszłości zupełnie niegłupio, sprowadził tu chyba Masłowską, Tokarczuk, trio Prusinowskiego oraz współpracował ze sztokholmskimi środowiskami LGBT (Pride Parade). Co z tego dalej będzie?
Janusz Sławomirski