Poeta z prawdziwego zdarzenia, poeta utalentowany wie, że żeby pisać dobre wiersze, trzeba czytać dobre wiersze. Prozaik, by napisać interesującą powieść, musi czytać dobre książki. Ta „recepta” działa szerzej i sięga głębiej, do wszystkich obszarów życia, inżynier bierze przykład z dobrego inżyniera, tokarz z tokarza, lekarz z lekarza, sportowiec bierze sobie za wzór wybitnego sportowca.
Życie warte jest zachodu i wysiłku, pomyślałem, i w tym momencie przypomniał mi się film „Ostatni brzeg”, oparty na bestselerowej powieści Nevila Shute o tym samym tytule. Przypomnę pokrótce story:
Wojna atomowa pomiędzy mocarstwami unicestwia biologiczne życie na Ziemi. Z ostatniego skrawka globu, z Australii, gdzie jeszcze tli się życie – ale już niedługo, parę miesięcy najwyżej, gdyż nadciąga fala niosącego śmierć promieniowania – wyrusza w kierunku wybrzeży Stanów Zjednoczonych atomowa łódź podwodna, gdyż radiowcy namierzyli dobiegające z tamtego kierunku sygnały radiowe. Łódź dopływa do celu i marynarze widzą kompletnie pusty Nowy Jork. Wysłany przez kapitana (chyba grał go Gregory Peck) zwiad dociera do źródła owych sygnałów. Okazuje się, że chaotyczne kreski i kropki wysyła aparat Morsa, którego pracę powoduje poruszająca się pod wpływem wiatru rama otwartego okna, Nowy Jork jest miastem widmem. Okręt wraca do Australii i członkowie załogi, razem z pozostałymi przy życiu mieszkańcami czekają na wypełnienie się losu.
Miałem nawet zamiar napisać coś podobnego i podjąłem pewne próby. Niestety, pomimo przeczytania tysięcy książek, w tym setek świetnych, do beletrystyki się nie nadaję, co w pewnym sensie podważa tezę zapisaną w pierwszym akapicie.
„Ostatni brzeg” i pełna grozy perspektywa Armagedonu, pozostały żywe w mojej pamięci do dnia dzisiejszego. Może nawet nie „groza”, Nevil Shute pozwolił ludziom umierać pięknie, z wielkim spokojem i godnością, jak przystało na współuczestników finału wielkiego dramatu, opowieści o homo sapiens.
Świat można uśmiercić na wiele sposobów: Wytruć ludzi wprowadziwszy truciznę do źródeł, spowodować serię ogromnych tsunami, zgasić stare słońce i powołać nowe wysyłające śmiercionośne promienie, walnąć w ziemię dużym meteorytem (wystarczyłoby żeby przeleciał bliziutko, jego masa spowodowałaby wyssanie w górę wód globu i dokumentne potopienie nas wszystkich). Lub, co opisał Shute, możemy sami siebie, rozpoczynając wojnę nuklearną, wysłać na łono Abrahama.
Jestem, jeśli idzie o przyszłość ludzkości, sceptykiem, uważam, że zagłady nie uda się uniknąć. Kamienie już się toczą i do zmiecenia ludzkości z powierzchni planety, raczej wcześniej jak później, dojdzie. Ale to nie musi przebiegać ani nagle ani dramatycznie, jak podpowiada niepokój. U człowieka – nagle, znaczy – już, dla planety – nagle, może oznaczać dziesięcio- albo i stulecia, los toczy się po kole wiary, nie po kole wiedzy.
Czy Nevil Shute wierzył w to, co opisał na stronach książki? Czy pisarze w ogóle wierzą w to, o czym piszą? Trudne pytanie, z gatunku: Czy ksiądz wierzy w Boga?
Mam na temat Armagedonu własną, uważam, że bardziej humanitarną teorię, niż te „obowiązujące”. Ludzkość spokojnie wymrze, bowiem pozaczynane w ubiegłym wieku i coraz skuteczniejsze procesy samozniszczenia, Stwórca powstrzyma. Najwyższy Pan nie pozwoli ludziom pozabijać się nawzajem, bo ich lubi. Zatrzyma tylko pochody reinkarnacyjne, odradzanie się duszy w kolejnych ciałach.
Ludzie kończący w naturalny sposób życie będą, jak dotychczas, przenoszeni w niematerialnej postaci do przestrzeni astralnej, ale sfera przejściowa, gdzie dusze dotychczas wypoczywały po ziemskich przejściach, w oczekiwaniu na ponowne pobranie ciała i powrót „do życia”, zostanie definitywnie zamknięta.
– Człowieku! Jaki jesteś szkodzisz Ziemi! Co żyje, ma w spokoju dożyć, ale na tym koniec! – powiedział zdecydowanym głosem Stwórca, po czym zajął się projektem: Homo sapiens odsłona druga.
Andrzej Szmilichowski