Napewno nie zazdrościłem mu śmierci samobójczej w wieku 58 lat. Czy mogłem mu pozazdrościć pisarskiej kariery w USA? Taki zarzut przedstawił mi wiele lat temu pewien dziennikarz z Polski, spotkany przypadkowowo na wycieczce łodzią w labiryncie odnóg Mälaren w centrum Sztokholmu.
Znaleźliśmy się z żoną na tej samej turystycznej łajbie z nauczycielką języka polskiego (hemspråkslärarinna) naszego syna i jej ówczesnym partnerem – właśnie owym żurnalistą, którego nazwiska nie pomnę. Byłem wówczas po świeżej lekturze książki Joanny Siedleckiej ”Czarny ptasior”, której tezy w zasadzie podzielałem, a może tylko – co mniej prawdopodobne – po lekturze artykułu w Village Voice (1982) demaskującego używanie przez pisarza różnych, nieujawnianych pomocy przy pisaniu swej pierwszej (a trzeciej, jeśli liczyć dwie opublikowane pod pseudonimem) książki, ”Malowany ptak” (1965). Ten pan zarzucił mi wówczas, że w mojej ocenie Kosińskiego kieruję się zawiścią, nie mogąc pochwalić się równie imponującymi osiągnięciami. Był to o tyle nonsens, że nigdy nie miałem ambicji, ani chyba możliwości, pisania prozy narracyjnej, fabularnej, zawsze ograniczając się do literatury faktu, w formie recenzji, artykułu, w najlepszym razie eseju, czasem tylko w druku zwartym.
Jeśli jednak zastanowić się bliżej nad meandrami losów pisarza, to nasuwają się tu nieoczekiwane podobieństwa (i jeszcze istotniejsze różnice), napewno przypadkowe. Wyszły one na powierzchnię podczas niedawnej lektury biografii Kosińskiego pióra Jamesa Park Sloana (1996, wyd. polskie 1997).
Podobnie jak Kosiński przebywałem w czasie wojny jakiś czas na (podwarszawskiej) wsi, gdzie beztrosko bawiłem się z rówieśnikami. Ale w obsłudze niemieckich przeciwlotniczych 4-lufowych działek szybkostrzelnych nie widziałem Nadludzi, ot – umundurowani żolnierze, którzy pozwalali wiejskim dzieciom podchodzić dziwnie blisko do obsługiwanych przez siebie maszyn. Coś więcej? Raz ugryzł mnie w kostkę czy łydkę podwórzowy pies. Innym razem dostałem w głowę kamieniem od jakiegoś łobuziaka, chyba przez pomyłke, bo celował w kogoś innego, a trafił mnie.
W czasie powstania warszawskiego obserwowaliśmy, leżąc na rżysku, liczne eskadry alianckich samolotów zrzucających później nad Warszawą pojemniki z bronią i amunicją, z których wiele, jak się później dowiedziałem, trafiało w ręce Niemców. A także pojedynki samolotów, pewnie sowieckich i niemieckich. Czy z tego można by wysnuć jakiegoś Malowanego Ptaka?
Po wojnie losy rzuciły mnie do Łodzi, skąd wywodził się Kosiński i dokąd wraz z rodzicami powrócił. Oczywiście nie znaliśmy się, różnica wieku 2 i pół roku była dość istotna. Z biografii Sloana dowiedziałem się, że chodził do gimnazjum III TPD, gdzie zdał maturę dwa lata przede mną (ja w I TPD), a gdy zdarzało mi się bywać w Trójce na zabawach tanecznych, po Kosińskim chyba już ślad zaginął. Znałem chyba stamtąd z widzenia Henryka Grynberga, który również pojawia się w książce Sloana. Pewnie nie miałem też okazji zetknąć się z Kosińskim w Jeleniej Górze, gdzie jakiś czas mieszkał i w Karkonoszach – opanowywał tajniki narciarskiego slalomu (później uchodząc za instruktora w tej dziedzinie). Sam bywałem tam parę zim z rzędu, katując strome śnieżne stoki w Szklarskiej Porębie, nigdy jednak do końca nie opanowawszy wysokiej techniki zjazdu i slalomu.
Pewne wątpliwości budzą informacje o dość szybkim ukończeniu przez Kosińskiego na Uniwersytecie Łódzkim (1951-56) dwóch fakultetów – socjologii i historii. Sam otrzymałem magisterium z historii na Uniwersytecie Warszawskim rok czy dwa po pisarzu, gdy ów już zaczął szukać szczęścia za Oceanem Atlantyckim.
A prawdziwe – w mojej optyce – paralelizmy zaczynają się później. Opuszczając Polskę w 1964 znałem chyba angielski lepiej niż Kosiński w 1957, co jeszcze poprawił 3-miesięczny pobyt w Londynie przed przyjazdem do Szwecji. Tu potrafiłem z początku napisać kilka tekstów dla szwedzkiej prasy filmowej po angielsku, bez niczyjej pomocy, poza oczywiście oficjalnym tłumaczeniem na szwedzki. Po roku pobytu zacząłem coś tam skrobać po szwedzku, choć przez jeszcze wiele lat musiałem korzystać z pomocy kolegów w pracy, by tym tekstom nadać jakiś zbliżony do poprawności charakter. Kosiński rozpoczynał działalność w USA od próby kariery akademickiej, od stypendiów i wieloletnich zmagań z napisaniem doktoratu z socjologii, w końcu nie zrealizowanego. To przypomina moje równie bezskuteczne wysiłki z doktoratem filmoznawstwa w Sztokholmie, który w końcu zarzuciłem, bo od wielu już lat normalnie pracowałem, a uzyskanie stopnia naukowego niczego by w mojej zawodowej karierze nie zmieniło.
Może tu kończą się podobieństwa, bowiem Kosiński już od drugiej (czwartej) swej książki pisał po angielsku, choć nadal z pomocą różnych redaktorów – czyli właściwie, tak jak ja. Napewno miał jednak lepsze pomysły: jak strawestować (czy raczej zakłamać) własne przeżycia wojenne, czy jak delikatnie splagiatować istniejące utwory jak ”Kariera Nikodema Dyzmy” czy gogolowskiego ”Rewizora”.
Podobieństwa (i różnice) w karierze – pisarskiej, dziennikarskiej.
Ale rykoszetem powracają inne analogie. Posttraumatyczne kłopoty żydowskich dzieci, które przeżyły wojnę mogą się wyrażać – to teza Sloana w odniesieniu do Kosińskiego – w braku akceptacji własnej (etnicznej) tożsamości. Znam to na wielu przykładach, także własnym, bo często ukrywanie tej tożsamości w czasie okupacji, gdy jej ujawnienie zagrażało życiu, jest kontynuowane po wojnie. Stąd zachowanie przybranego wówczas nazwiska Kosiński i stąd nie przyznawanie się do swego pochodzenia nawet w pierwszych latach pobytu w USA, co już stanowi jakościową różnicę. Tego również Kosińskiemu nie zazdroszczę, podobnie jak 4-letniego małżeństwa z 18 lat starszą dziedziczką sporej fortuny. Choć sam miałem jeszcze w Polsce, będąc wtedy w wieku Kosińskiego, podobne, choć krótsze doświadczenie – pozamałżeńskie i bez fortuny. Obce mi są również, właściwe pisarzowi, poszukiwania zastępczych rodziców, gdy biologiczni jeszcze żyli, choć czasem w oddaleniu. Miałem zwykłych rodziców, nie był to ideał ani monolit bez skazy, ale nie szukałem innych wersji.
Już tylko świadkiem, nie bezpośrednim uczestnikiem, był Kosiński przy zadziwiającej (po pijaku) wymianie zegarków między Henry Kissingerem a Eugeniuszem Jewtuszenko (Tissot na Pobiedę!). Skacowany sekretarz stanu zorientował się co do straty dopiero następnego dnia rano i poprosił Kosińskiego o odwrócenie procesu wymiany. Jaki to ma związek ze mną? Otóż sam w Warszawie, też wypiwszy, ale na trzeźwo, wymieniłem z zaprzyjaźnionym japonistą zegarek Seico na Pobiedę, która następnego dnia odmówiła posłuszeństwa, ale niczego nie odwracałem. Inny wspólny (japonisty i mój) znajomy, widząc braki w mej świeżo otrzymanej Pobiedzie i poznawszy tło, zastosował pewien antysemicki stereotyp, który byłby miażdżący wobec Kissingera, zaś okazał się pozytywny wobec mnie.
Nie, nie zadrościłem również Kosińskiemu pojawiających się kilka lat przed odejściem trudności z potencją (wtedy nie było jeszcze Viagry, dla mnie nigdy nie było), ani kłopotów zdrowotnych, utrudniających np. jazdę na nartach. Nie zazdroszczę teoretycznie, bo w jego wieku ich nie miałem. I częściowo – odpukać – nie mam do dziś. A reszta jest milczeniem.
Aleksander Kwiatkowski