ANDRZEJ SZMILICHOWSKI: Jest raczej nieszczególnie

Taką tezę mam: Uładzony świat stabilizacji zniknął wraz z końcem Pierwszej Wojny Światowej.

Świat zrównoważonego postępu, budowany na ideach oświecenia, wspólnoty, dialogu, stabilnej kultury, gdzie było miejsce na klasyczną sztukę, ale i awangardę, umarł. Skonał w początkowych latach dwudziestego wieku, z grubsza licząc sto lat temu, i stawiam euro przeciw kasztanom, że nigdy się już nie odrodzi. Wraz z końcem Pierwszej Wojny Światowej runął system świata budowany przez tysiące lat.

Do tego czasu było normą, że świat budują (i niszczą) bezpośrednio ludzie. Człowiek z człowiekiem, mąż z mężem, w walce twarzą w twarz, i to byłoby jeszcze do zaakceptowania. Taki mamy kochani klimat. Gdy grecka Sparta wojowała z sąsiadem, wcześniej umawiali się, że skoszarują gdzieś na uboczu wszystkie kobiety dzieci starców, zanim skoczą sobie do gardeł.

Artyleria Pierwszej Wojny Światowej waliła już dalej niż wzrok sięgał, czyli na oślep. Człowiek stał się w ten sposób praktycznie pseudowartością, ale nie do końca. Na przykład na froncie niemiecko-angielskim zdarzało się, że niemiecki dowódca przerywał punktualnie o godzinie piątej na piętnaście minut ogień, w ogóle walkę (okopy były od siebie niekiedy tak blisko, że żołnierze słyszeli nawzajem swoje rozmowy), żeby Anglicy mogli spokojnie wypić swoją rytualną cup of tea. Następnie walka rozpoczynała się od nowa, z całą poprzednią zaciekłością i brutalnością.

Dwadzieścia lat później wybuchła Druga Wojna Światowa i gruntownie „udoskonaliła” Pierwszą. Podporządkowanie przemysłu, totalna mobilizacja militarna, i propaganda, uczyniły całe społeczeństwo pracownikami wojny, i tak dokonało się w umysłach Niemców spustoszenie, czego tragiczne skutki odczuła Europa a pośrednio cały świat.

Tak dotarliśmy do naszych czasów. Czasów, gdy pokój stał się łagodniejszą nieco odmianą wojny. Świat jest, niezależnie od szerokości geograficznej, w permanentnym stanie wojny, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Przy Pol Pocie, Bin Ladenie, talibach, przy arabsko islamskich wojnach, Pierwsza i Druga Wojna Światowa to żart, śmiech na sali.

Po co tracić czas na obozy koncentracyjne, gułagi, i podobne duperele, kiedy można rozwalać ludzi cały czas, codziennie, o każdej godzinie jak rok długi, przy pomocy chłopców i dziewcząt, albo ciężarówek, nafaszerowanych dynamitem? Zorganizowane zabijanie przypadkowych ludzi w miejscach ich codzienności nikogo już nie dziwi, stało się rutyną dnia powszedniego na tym najlepszym ze światów, i ten paroksyzm idzie kurzawą przez wszystkie bez wyjątku zakątki globu.

Wojny i wojenki, zabójstwa na tle etnicznym czy religijnym, zostały zmodyfikowane, przekształcone, i służą, o paradoksie, w charakterze podglebia „pokoju”. Cudzysłów niezbędny, proszę mi wskazać przykład, gdzie pokój (nierzadko iluzoryczny) nie został opłacony morzem krwi.

Dzisiejszy świat, świat niepokoju, wojny, zdrady, świat cierpienia, nie jest gdzie indziej. Jest tu, pod naszymi palcami, w zasięgu wzroku i słuchu, i tylko jeden. Egzystujemy w szczelinie świadomego, lecz jakże słabego istnienia, na małej planetce Ziemia, w niewymierzalnej przestrzeni kosmosu i jego tajemniczych energii.

Ludzkie istnienie jest tak kruche, a my zajmujemy się rozdmuchiwaniem naszego nieszczęsnego ego do niebywałych rozmiarów, i zwolna rodzi się Wielki Niepokój. Może dostąpiliśmy „wyróżnienia” pod postacią udziału w Grande Finale? Jeżeli tak, oby ów „przywilej” był początkiem czegoś lepszego, niż jest naszym udziałem.

Ludzkość skręciła w kierunku horroru, co zakrawa na tragikomedię, bowiem sami umówiliśmy się na to wszystko, sami doprowadziliśmy do tego, i sami eliminujemy siebie z gry. Może czas odłożyć na bok maczugi, i spróbować wymyśleć inny wariant historii?

Andrzej Szmilichowski

 

Lämna ett svar