Przeczytałem niedawno trylogię Mirosława Przylipiaka o kinie bezpośrednim. Wiele tam rekapitulacji muzyki pop i rock, co mi przypomina, że na jej entuzjastyczne przyjęcie w połowie lat 1960. byłem już nieco za stary… No, powiedzmy niedość młody.
Nie potrafiłem również zaakceptować ani nawet zrozumieć opinii kształconego muzycznie Andrzeja Kołodyńskiego o przewadze Rolling Stonesów nad Beatlesami, których bardziej melodyjne songi doceniłem sporo później, podobnie jak Paula Anki, Elvisa czy ABBY. A RS to dla mnie zawsze był dziki hałas i hard rock (może z wyjątkiem dla Simpathy for the devil), w dodatku zagłuszany przez rozhisteryzowanych fanów (i fanki).
W latach mojej młodości, w połowie lat 1950., przyjmowałem z zainteresowaniem i jazz i tworzący się rock, a taniec przy dźwiękach orkiestry i wokalistyki Billa Haleya zwano wówczas w Polsce błędnie bebop, w dodatku adaptując kroki i figury jitterbuga.
Po 10 latach spóźniłem się nie tylko na kontrkulturę, także na równoległą do niej kontestację (mam oczywiście na myśli tylko kontestację na zachodzie). I to nie z powodu podeszłego wieku a głównie pochodzenia: ze wschodu, zza żelaznej kurtyny, z kraju, bloku czy systemu pozbawionego swobód demokratycznych. Stąd w moich oczach grymasy na zachodnią, burżuazyjną demokrację zakrawały na szaleństwo. Polscy studenci w tym samym 1968 roku protestowali przeciw cenzurze czy bratniej inwazji Czechosłowacji, gdy ich rówieśnicy na Zachodzie marzyli o dyktaturze proletariatu czy chińskiej rewolucji kulturalnej, i nawet najlepiej wśród nich zorientowani uważali, że w ich wykonaniu socjalizm z ludzką twarzą jest na wyciągnięcie ręki.
Różnica w opiniach dotyczyła także wojny wietnamskiej, którą wtedy uważałem za słuszną próbę przeciwstawienia się ekspansji komunizmu i dopiero wiele lat później uznałem, że obowiązkiem polityków i ich doradców było przewidzieć niewykonalność tego zadania – w tym przynajmniej kraju – przeto wojny nie należało inicjować czy eskalować. Ten sam późny namysł dotyczył wiele lat później wojny w Iraku, która rozregulowała cały Bliski Wschód, czego skutki odczuwamy do dziś.
Ale schyłek lat 1960. i cała niemal dekada 1970. to walka z wiatrakami złudzeń zachodniej młodzieży i kształtujących jej światopogląd intelektualistów. Ja byłem jednak zwierzęciem politycznym w nieco innym sensie i sporo energii poświęcałem odkłamaniu 20-letniej indoktrynacji, która mimo niewiary coś tam jednak wsączyła oraz próbom wpojenia swemu nowemu otoczeniu nieco prawdy o komunizmie. Między innymi dlatego wybrałem zimnowojenny temat pracy doktorskiej na sztokholmskich podyplomowych studiach filmoznawczych – porównanie sowieckiej i amerykańskiej propagandy filmowej z lat 1945-56. Obok jednak toczyło się inne życie i gdy mój doktorat natrafiał na trudności, głównie w dotarciu do źródeł – filmów, spoczywających za oceanem nad Potomakiem, zacząłem rozglądać się za tematem rezerwowym. Odpowiednim kandydatem wydały mi się wówczas amerykańskie filmy o kontrkulturze i kontestacji, zacząłem nawet gromadzić odpowiednią literaturę (Roszak, Jawłowska). Nic z tego w końcu nie wyszło a po latach dowiedziałem się z książki Konrada Klejsy, że poddał on analizie zgoła inne filmy niż planowane przeze mnie (np. Strawberry statement).
W końcu jednak będę chyba musiał głębiej zainteresować się kontrkulturą a to za sprawą literackiej nagrody Nobla, której laureatem stał się właśnie Bob Dylan. I nie wiem czy zrobię to w ten sam sposób co członkowie szwedzkiej Akademii Literatury, jeśli ograniczyli się do słów napisanych przez Dylana, czy też zapoznam się symultanicznie z music & lyrics. Teoretyczne trudności w tym zakresie podkreślał już wspomniany wyżej Mirosław Przylipiak, na s. 120-121 trzeciego tomu swej trylogii. Ale teraz już wiemy skąd wieje wiatr.
Aleksander Kwiatkowski