Dwie osoby zarzuciły mi konfabulację. Sprawdziły w Googlach – a jak czegoś nie ma w Wikipedii, to znaczy, że tego nie było. Ale ja mam dobrą pamięć i pamiętam: zdjęcia i opis.
Zacznę od legendy. Był w Szwecji działacz polonijny o bardzo ciekawym życiorysie. Przed wojną urzędnik państwowy, oficer rezerwy, działacz związkowy. W czasie wojny więzień Sowietów, „wyzwolony” częściowo przez Niemców w 1941 i „zatrudniony” przez nich przymusowo. Ucieka i wstępuje do AK, był uczestnikiem Powstania i więzieniem obozu koncentracyjnego. Później, po wojnie, z transportem UNRRA znalazł się w Szwecji. Mowa tu o, trochę już zapomnianym, panu Marku Teleszewskim, działaczu niepodległościowym w Szwecji, który swego czasu wybrany na prezesa uratował bankrutującą Radę Uchodźstwa Polskiego w Szwecji.
Później, po rozstaniu się z niewdzięczną RUP, był długoletnim wiceprezesem Polskiego Związku byłych Więźniów Politycznych, organizacji założycielskiej RUP. Otóż ten pan Marek Teleszewski w latach siedemdziesiątych otrzymał z Polski cztery roczniki „Tygodnika Ilustrowanego”, pisma, które od roku 1859 przynosiło co tydzień najważniejsze informacje z Kraju i Świata. Początkowo ów Kraj to była Kongresówka, a Świat to przede wszystkim inne ziemie polskie, pod innymi zaborami. Po roku 1918 to się w wolnej Polsce zmieniło. Pismo miało ambicje literackie, drukowało recenzje i powieści w odcinkach. Wspomniane cztery roczniki to były lata trzydzieste od 1931 do 1934.
Opisuje to tak szczegółowo, by uwiarygodnić moją wersję. Otóż pan Teleszewski pożyczył mi najpierw roczniki: 1931 i 1932, a potem je wymienił na 1933 i 1934. Te mi pozostały, bo pan Teleszewski zmarł potem.
Otóż w roczniku z 1932 roku ze zdziwieniem znalazłem informację o publicznym paleniu książek na rynku w Katowicach. Na zamieszczonych zdjęciach był ówczesny Wojewoda Śląski Michał Grażyński oraz harcerze rzucający książki i albumy do ognia. Czyli wyszło na to, że to nie Niemcy, a Polacy pierwsi w XX wieku palili wydawnictwa. A Świat, jak zwykle nas nie docenił, i palmę pierwszeństwa oddał Niemcom. Wojewoda Grażyński był wówczas przewodniczącym ZHP, był również polskim nacjonalistą, który zaogniał stosunki polsko-niemieckie na Śląsku co zemściło podczas wojny.
A ten incydent z książkami miał też podłoże antyniemieckie. Palono bowiem niemieckie wydawnictwa kartograficzne i opisy geograficzne. Pretekstem do tej akcji była konkurencja. Wydawane w dużych nakładach wydawnictwa niemieckie były tanie i konkurowały skutecznie z polskimi. W Polsce, dzięki profesorowi Eugeniuszowi Romerowi – wybitnemu geografowi, kartografowi i geopolitykowi, wychodziły prace na bardzo wysokim poziomie. Polacy wydawali je w różnych językach. Wydawnictwa te były drogie i dlatego konkurencja niemiecka je zabijała. Jednak usunięcie z bibliotek szkół i uczelni wspomnianych wydawnictw niemieckich i spalenie ich na stosie; to jednak był skandal i dobrze, że się tym nie chwalimy w Wikipedii.
Wszystko co napisałem przypomniało mi się, jak w złym śnie, z okazji spalenia książek w Gdańsku, pod kościołem Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła i św. Katarzyny Szwedzkiej. Tym razem sprawa stała się głośna na całym świecie. Dziś w dobie telewizji i Internetu nic nie da się ukryć. W gruncie rzeczy niewielkie wydarzenie, ot, spalono książki o Harrym Portterze, pisma z horoskopami, figurki Żydów z pieniążkiem i jakieś maski afrykańskie. A wszystko to w celu ratowania naszych dusz. Mała rzecz, a wstyd duży.
Inna sprawa, że jeden z głośnych intelektualistów napisał kiedyś, że są takie książki, które należy palić na stosie wraz z autorami. Miał na myśli „Mein Kampf” i „Kapitał”. Ale to już całkiem inna historia.
Ludomir Garczyński-Gąssowski
Pamieci Panu Redaktorowi szczerze i prawdziwie zazdroszcze, przyznac wszak musze równie szcerze iz powatpiewalem w prawdziwosc tej historii, za co dzis przepraszam równie szczerze i prawdziwie … Duzo zdowia zycze -/ Pawel K.