Meteora i Monemvasia

Wyspy nie są jedyną atrakcją turystyczną Grecji. Reszta kraju, poza unikalną spuścizną epoki antycznej, posiada wiele innych interesujących miejsc. Jedną z takich krajobrazo­wych perełek jest Meteora. Bazą naszej wyprawy stała się wyspa Korfu.

Przejazd promem do Igoumenitsy był jej pierwszym etapem. Niestety nie było już tego dnia dalszego połączenia autobusowego i zostaliśmy tam zmuszeni do noclegu. Następnego ranka wzięliśmy autobus do Ioanniny, miasta położonego malowniczo nad jeziorem. Brakło jednak czasu na grun­towne zwiedzanie ponieważ czekała nas jeszcze długa podróż autobusem do Kalambaka, mia­steczka leżącego najbliżej Meteory. Ioannina przypomniała mi o sobie raz jeszcze, wiele lat później kiedy po doktoracie dostałam kierownicze stanowisko przy kontroli leków. Przeglą­dając segregator z dokumentami zgromadzonymi przez mego poprzednika dojrzałam skoro­szyt z nazwą Apteka w Ioannina. Znalazłam tam dokumentacje dotyczącą projektu budowy nowoczesnej apteki przy współpracy mojej instytucji.

Do Kalambaka dojechaliśmy pod wieczór. Było za późno na zwiedzanie Meteory. Prze­cha­­dzając się po miasteczku dojrzałam na wystawie sklepiku z bibelotami parę maleńkich san­dałków. Dwucentymetrowe pantofelki na obcasiku z korka i paseczkami z  metalicz­nej ta­siemki w kolorze lila oczarowały mnie do tego stopnia, że postanowiłam je kupić. Za­w­sze miałam słabość do miniaturek. Im bardziej przypomina pierwowzór naturalnej wiel­kości tym jest cenniejsza. Mam ich całą kolekcję eksponowaną w przegródkach szufladki zecer­skiej. Pantofelki stanowiły dekoracje i nie były na sprzedaż. Po długich pertraktac­jach sprzedawczyni widząc moją desperację uległa i stałam się szczęśliwą właści­ciel­ką san­dałków. Stanowią chlubę mojej kolekcji.

Następnego poranka ruszyliśmy w drogę do Meteory. Kilkusetmetrowe masywy skalne o nie­mal pionowych ścianach z wznoszącymi się ku niebu klasztorami na szczytach stano­wią po gó­rze Athos największe zbio­rowisko prawosławnych monastyrów. Obecnie sześć z nich, naj­star­szy z XIV wieku, jest nadal zamieszkałych. Początkowo materiały budowlane i żywność wciągane były na górę na linach. Podobnie transportowano odwiedzających a ponieważ liny wymieniano dopiero po przetarciu, goście dziękowali Bogu za do­tar­cie na górę bez wypadku. Obec­nie dla wygody turystów zbudowano pochylnie, mostki i schody. Niezbyt stromym po­dejściem dotar­liśmy do klasztoru udostępnionego dla odwiedzających. Wzdłuż drogi lokalni sprzedawcy na kocach i plandekach eksponowali pamiątki i przedmioty użytko­we. Nagle padło pytanie w oj­czystym języku. ale z obcym akcentem: „Macie siusiarki?” Wy­buchnęliśmy śmiechem, a po chwili dotarło do nas, że chodzi o suszarki do włosów. W cza­sach gdy polski złoty był jeszcze niewymienialny turyści wzmacniali kasę podróżną  suszar­kami na sprzedaż, które tutaj musia­ły się cieszyć popularnością. Po chwili doszły nas głosy z sąsiedniego wzgórza: „Czy macie spódnicę?” Głosy należały do pary polskich turystów. Mu­sieli usłyszeć, że rozmawiamy po polsku a głos po górach daleko się niesie. Wiedzie­liśmy dla­­czego pytają. Do klaszto­rów nie wpuszczano kobiet w spodniach, musiały mieć spódnice i to przynajmniej do kolan. Na ogół nie stanowiło to problemu; przed wejściem leżała za­zwyczaj sterta bawełnia­nych spódnic do pożyczenia. Tak było i tym razem. Wnętrza klaszto­rów łączyły spartańską prostotę przestrzeni komunikacyjnych z opływającym złotem przepy­chem kapli­c. Alegoryczne malowidła, plafony, obiekty liturgiczne, ikony i rzeźby wypełniały wnętrza i pokrywały praktycznie całe ściany.

W jednym z klasztorów nagrywano sceny do filmu Jamesa Bonda. Pewne sceny filmowano na Korfu w czasie naszego pobytu. Zawarliśmy znajomość z głównymi bohaterami i tę pa­miętną aneg­dotę opisałam w jednym z opowiadań z mego zbiorku opowiadań „Ja i inne małpy”.

Po powrocie na Korfu Małżonek odkrył, że nie ma prawa jazdy. Ostatnim razem używał je ja­ko dowód tożsamości w hotelu w Igoumenitsa. Zadzwoniliśmy do hotelu i prawo jazdy rze­czy­wiście tam by­ło. Ale jak je odzyskać? Czy będzie trzeba jechać po nie do Igoumenitsa? Właściciel hotelu miał lepszy pomysł. Dał prawo jazdy kapitanowi promu a ten zostawił je na wyspie w lokalnym komisariacie, skąd odebraliśmy je bez problemu.

Do zabytkowego, bizantyjskiego miasteczka Monemvasia położonego na Peloponezie uda­­liś­my się z wyspy Spetses. Był to kilkudniowy wypad na własną rękę, w czasie którego od­wiedziliśmy również Spartę, Mi­strę i półwysep Mani. Nazwy tych miejsc obiły mi się wcześ­niej o uszy, Sparta kojarzyła się ze spartańskim trybem życia, Mani z mieszkalnymi wieżami z kamienia na podobieństwo średniowiecznego Man­hattanu, ale nigd­y przedtem nie słyszałam o Monemvasii. Małżo­nek musiał wyczytać coś w swych prze­wodnikach. Spra­w­dzając teraz pewne detale na Inter­necie widzę, że zapisała się w mojej pa­mięci w zupełnie inny sposób. Raz jeszcze doświad­czy­łam, że pamięć jest wybiór­cza, a cza­sem i zawodna. Monemvasia leży na niewielkiej gó­rzystej wysepce połączonej przesmy­kiem z Peloponezem. Wysepka oddzieliła się od lądu pod­­czas trzęsienia ziemi już na początku na­szej ery.

Dotar­liśmy tam wczesnym po­południem. Po sforsowaniu grobli znaleźliśmy się na beto­nowym nadbrzeżu z metalową drabinką umożliwiającą kąpiel. Za potężną skałą kryła się Monemva­sia. Po wej­ściu przez skalne wrota otwierał się przed przybyszem magiczny wi­­­dok na odmienny, nie­mal bajkowy świat. Tak musiała się czuć Alicja w Krainie Czarów. Mo­nem­vasię za­­pamiętałam jako kotlinę graniczącą z jednej strony ze stromym, skalistym zboczem i mo­rzem z drugiej strony. Widok na wodę zasłaniały jednak zabudowania. Kotlinę ob­jęli w posia­da­nie artyści, głównie malarze. W starych, średniowiecznych domostwach mieli swe domostwa i pracownie. Zwiedziliśmy kilka z nich. Inspirację artystyczną czerpali ze sta­rych uliczek, bi­zantyjskich kościółków i ota­czającej natury. Wśród zabudowań dominował średnio­wie­cz­ny zamek, ro­dzaj for­tu z mu­rem obronnym od strony morza.

Powoli zapadał zmierzch, nadszedł czas aby rozejrzeć się za noclegiem. Okazało się, że naj­bliż­szym hotelem był zamek. Wnętrze nie przypominało typowego hotelu. Nieregularny roz­kład pokoi upodabniał go raczej do prywatnej rezydencji mieszkalnej. Dostaliśmy dwupo­ko­jowy apartament z łazienką. Nigdy nie mieszkałam w podobnym apartamencie. Duży pokój zdobił kamienny kominek, gdzie zamiast palącego się ognia, stała waza z zasuszonymi kwia­tami. Ume­blowanie łączyło wiejską prostotę z surową klasztorną elegancją. Stół z wypolero­wan­ego drewna zdobił kilim, być może rękodzieło lokalnego artysty, a z ciemnych belek stro­pu zwie­szały się tu i ówdzie wiązanki zasuszonych roślin nadające wnętrzu ledwie wyczu­walną woń ziół. Łazienka musiała niedawno przejść całkowitą renowację, była nowoczesna i wyłożona marmurem „na dziko” z prawie nie polerowaną powierzchnią. Przez okno salonu, niewielkie jak w warowni, ukryte w głębokiej niszy, ujrzałam zębaty mur obronny, a za nim morze. Po­czu­łam się jak królewna uwięziona w zamku ocze­ku­jąca rycerza, który ją uwolni. Ale mój rycerz przybył wcześniej i był teraz ze mną.

Teraz po latach nie byłam pewna, czy hotel nie był tylko wytworem mej wyobraźni. Z ulgą udało mi się go odszukać na Internecie, ale po renowacji ledwie dał się poznać. Apartamenty przy­po­m­inały wystrojem wnętrza pałacowe, a ceny noclegu były wyższe niż w sztokholmskim Grandzie. Nie pamiętam ile płaciliśmy wtedy, ale sam fakt, że nie pamiętam świad­­­­czy, że nie mając w zwyczaju szastać pieniędzmi, nie musieliśmy się zastanawiać nad wyborem.

Teresa Urban

 

Lämna ett svar