Krótka historia pewnego dywanu

A pilnuj żeby żadne oczko nie umknęło twojej uwadze! Toż to przecież twoja praca mistrzowska! A ot! Zgubiłeś oczko i teraz cały ścieg krzywy. Teraz będzie nierówność wzoru, a co za tym idzie, nierówność celu. A wzór – to rzecz święta…

Czapajew gieroj wkracza do Bokchary. Brama główna mieni się tysiącem barw – dominuje czerwień. W tysiącu dywanów jest również nasz – mistrzowska praca Buzułuka ze zgubionym oczkiem. W niej również dominuje czerwień pospołu z niebieskością nieba. Błąd ściegu zwraca uwagę Czapajewa. Bohater jest smakoszem.

Czapajew cierpi na ból stop. A to grzyb, a to znowu inna cholera. Mówiąc krótko: Czapajewowi trzeba czegoś pod stopy, kiedy wstaje z pieleszy. Czegoś, co pieści stopy gieroja bez oczekiwań czegokolwiek w podzięce. A do tego jak znalazł – nasz dywan. Ten z błędem w ściegu. I nic tu nie ma do rzeczy, że w sploty makaty wsiąkła krew i szara masa  mózgu mudzahedinów, tych którzy nie chcieli uznać wyższości giaura nad Allachem, choć Allach natenczas odwrócił głowę. Bo Czapajew-gieroj miał ten zwyczaj, że z nastaniem dnia rozwalał łby baszmatom, którzy nocą nie ugięli się przed przemocą giaurów. I nic tu nie ma do rzeczy fakt, że kaci to pobratymcy.

Czapajew pokochał swój dywan. Towarzyszył mu on wiernie w polskiej kampanii. Aż do Troków. Bo w Trokach, trzeba wam wiedzieć, wcale nie było tak jak u Babla: i Czapajew i Machno i inni gieroje dostali w dupę. A nasz dywan, brudny bo brudny, ale jako łup wpadł w ręce Polaków. Przeszedłszy przez wiele rąk, trafił nasz dywan przed oblicze polskiego generała, choć ruskiej prowienencji, Gustawa Paszkowskiego. Tenże, choć mizerny znawca dywanów orientalnych, zachwycił się i wzorem i ściegiem.

I tu by się mogła nasza historia zakończyć, gdyby nie to, że historia nie kończy się nigdy.

Poliaczyszka-gienierał zszedł na psy w Liudowoj Polsze i wyprzedając wszystkie swoje dobra sprzedał i dywan na powojennym kiercelaku w Warszawie. Nie osobiście, broń Boże, kalifaktor gienierała brał w tym udział sprzedając zarazem masę dóbr, które przypadły gienierałowi w uznaniu zasług w utrwalaniu władzy ludowej.

Trzeba trafu, że na bazarze, w odpowiedniej chwili, znalazł się mój kolega, który nie będąc w ciemię bity, rzucił był okiem i nabył rarytas, czyli nasz dywan za złotych pięćset. A kwota ta, w latach późnego Gomułki, oznaczała minimum dwa wieczory w Kameralnej. Co było nie byle co, bo oznaczało to ucztę i dla ducha i dla ciała. Nie jestem tu gołosłowny, spytajcie Chojeckiego. Mirka, to tak dla wyjaśnienia.

Aliści nastał rok 1968 i mój kolega, z racji niewłaściwego pochodzenia, znalazł się na liście. Jako taki był zmuszony pożegnać się z PRL-em wraz z całą swoją rodziną. Więc ogłosił generalną wyprzedaż dóbr zgromadzonych skądinąd w wyniku walk rodziny o utrwalenie itd.

Jak tam było, tak tam było, ale nasz dywan powędrował z moim kolegą do Skandynawii. Tu zaś nie znalazł uznania – wiadomo – a to kolor nie ten, a to znów ten nieszczęsny błąd w fakturze.

Dosyć, że po wielu latach, przypadkiem, odnalazłem biedniaka w sklepie Armii Zbawienia, gdzie służył pokornie jako podnóżek w przymierzalni ciuchów używanych.

Pointa? Nabyłem rarytas za koron dwieście. Leży przed moim łóżkiem. Nie jest już miękki i puszysty jak niegdyś. Ale jest. I świadczy.

Tadeusz Welz

Tekst był publikowany w Nowej Gazecie Polskiej w 2007 roku.

Lämna ett svar