TERESA URBAN: Moja krótka kariera jako artystka

Przez ostatnie dwie dekady życia zawodowego pracowałam jako kierowniczka sekcji mikrobiologicznej przy kontroli leków. Lubiłam mój zawód mikrobiologa, ale nie czułam się wygodnie w roli szefowej.

Personel stanowiły wyłącznie panie, a dla takowych konflikty, intrygi, plotki i pomówienia są nieodłączną rozrywką. Moje próby łagodzenia agresji były bezowocne, panie potrzebowały profesjonalnej pomocy. Ja byłam w tej dziedzinie amatorką. Nie pomagały wyjazdy integracyjne. Po powrocie pracownice ze zdwojoną energią kontynuowały działalność dywersyjną, tak jakby chciały nadrobić stracony czas.

Każde szanujące się miejsce pracy przeprowadza od czasu do czasu reorganizację. Nasza jednostka również. Stworzono nową sekcję, Dział Rynkowy, której zadaniem miała być informacja o asortymencie, badania rynkowe i fachowe usługi dla jednostek produkujących leki na zamówienie. Nie posiadałam się z radości, że znalazło się tam miejsce i dla mnie. Nareszcie mogłam zapomnieć o konfliktach, budżetach, rozmowach rozwojowych, rozdziale wynagrodzeń i skoncentrować się na tym co stanowiło rdzeń mego zawodu. Miałam przynajmniej taką nadzieję. Czasem brakowało mi moich bakterii i wtedy odwiedzałam na moment laboratorium, aby obejrzeć płytki z hodowlami mikroorganizmów i spojrzeć w mikroskop na barwione preparaty.

Niejaki Parkinson (nie ten od drżących rąk) sformułował prawo, że awans zawodowy polega na osiągnięciu szczebla swej niekompetencji. W Dziale Rynkowym nie musiałam długo czekać, aby odczuć to na własnej skórze. Ale początek był przyjemny. Na otwarcie Działu zaproszono pracowników z innych seksji. Padł pomysł, aby powitać gości w okoliczościowych koszulkach. Takowe należało zaprojektować. Rynek skojarzył mi się z targiem. Może stragan targowy byłby odpowiednim motywem? Pomysł został entuzjastycznie przyjęty. Grafik wykonał nadruk wedle mojej instrukcji. Powstał stragan z markizą w biało-zielone pasy, a na nim prezentowały się symbolicznie przedstawione usługi naszego działu. Wszyscy podziwiali koszulki, a ja chodziłam dumna jak paw, mimo iż kreatywność  projektantki była bagatelką w porównaniu z resztą mych obowiązków służbowych.

Jednym z ubocznych zadań działu było coroczne projektowanie plansz, które pracownicy używali na biurkach jako podkładów do pisania. Tego roku plansza miała przedstawiać działalność naszej jednostki po reorganizacji. Nieoczekiwanie poczułam inspirację i przedstawiłam mój projekt, nową organizację w formie baśni. Główny szef królował na tronie pilnując worka pieniedzy, kontrola jakości była smokiem likwidującym brakoróbstwo, a sztyfty z maścią wojskową dziarsko maszerowały na polu bitwy. Projekt zyskał uznanie; gotowa plansza w brzoskwiniowym kolorze, wykonana przez grafika według mych wskazówek cieszyła oko projektantki i użytkowników.

Kiedy następnego roku nadszedł czas, aby zaprojektować nową planszę. Oczywistym było, że to ja mam się tego podjąć. Miewam przecież takie świetne pomysły. Tym razem treścią planszy miała być ochrona środowiska, temat aktualny i ze wszelkich względów godny popularyzacji. Pomysły nie chciały się jednak zmaterializować, kreatywność wzięła wolne. Zasiadłam nad białą kartką z całkowitą pustką w głowie czekając na natchnienie. Na próżno. W końcu pod naciskiem, bez entuzjazmu powstała nudna, banalna plansza: zielone liście symbolizujące sekcje jednostki z sugestiami do działania na rzecz środowiska. Zabrakło oryginalności, dowcipu czy chociażby ironicznego przymrużenia oka. Planszę zaakceptowano, nikt o niej nie mówił, ani dobrze ani źle. Nie została zauważona. Niektórzy zachowali na biurkach ubiegłoroczny bajkowy wariant.

Rok później ogłosiłam, że zrzekam się dalszych artystycznych zleceń. Powinnam zrobić to stojąc na szczycie artystycznej kariery a nie po porażce. Powróciłam do metod dezynfekcji i sterylizacji, konserwacji leków, jakości mikrobiologicznej surowców i artykułów higienicznych i innych bliskich mi zawodowo problemów, gdzie natchnienie było zbyteczne, aby osiągnąć wynik. Wystarczyła znajomość przedmiotu, cierpliwość i pracowitość. Ale ochrona środowiska nie dała za wygraną. Nadszedł okres kiedy wszystkie firmy pragnęły zdobyć certyfikat w tej dziedzinie, może niezupełnie dlatego, że sprawa środowiska była bliska ich sercu tylko dlatego, że wymagał tego rynek.  Pierwszym stopniem do certyfikatu był specyficzny zbiór przepisów, Instrukcja Ochrony Środowiska. W naszej firmie nikt nie czuł się powołany do jej napisania i zaszczyt ten przypadł mnie. „Jesteś biologiem, interakcja pomiędzy naszą działalnością a naturą to sprawa dla biologa” – twierdzili farmaceuci. Nie wypadało odmówić. Podołałam zadaniu ale nie będe wdawać się w szczegóły bo to jest już inna historia.

Teresa Urban

Lämna ett svar