Gdy znalazłem się w Szwecji – a rok był 1973, po paru miesiącach nie miałem trudności w ocenie tego kraju. Dziś byłbym o wiele ostrożniejszy, bowiem „sprawozdając” o wadach i zaletach Szwedów, musiałbym mówić po części również o sobie. Szwedzi inaczej niż Polacy zajmowali się wolnością. My z reguły walczyliśmy mistycznie, z Bogiem Honorem i Ojczyzną pod rękę. Polacy zawsze przywiązywali ogromną wagę do tego jak, lub z czyich rąk, wolność otrzymywali. Status szwedzkiego chłopa, w porównaniu z polskim pańszczyźnianym chłopem, był o wiele bliższy „wolności”.
Ów trwający przez wieki stan rzeczy spowodował, że Szwedzi poszukiwali i poszukują raczej dróg prowadzących ku sprawnemu funkcjonowaniu państwa i dobrobytowi obywateli, mniejszą wagę przywiązując do wzniosłych haseł.
Moja sympatia do tego narodu narodziła się, jak to często bywa, przypadkowo. Pierwszy żywy Skandynaw, jakiego zobaczyłem na własne oczy był szwedzkim rybakiem, którego wiosenny sztorm zagonił do Gdyni.
Siedział na pokładzie kutra przycumowanego na Skwerze Kościuszki, miał na sobie cudowny norweski sweter i dziergał sieci zupełnie nie zwracając uwagi na stojącego tuż przy burcie i przemarzniętego do kości wopistę, pilnującego żeby rybak nie ukradł nam socjalizmu. Bardzo mi się ów Szwed podobał, bardzo działał na moją rozpoetyzowaną dusze, a gdy jeszcze zapalił na silnym sztormowym wietrze papierosa jedną zapałką, pokochałem Szwecję!
Tak obudzona miłość, wzmocniona względami, jeśli tak mogę powiedzieć estetycznymi – całe życie podobali mi się ludzie płowowłosi, niebieskoocy i smukli, w ogóle ludzie jaśni – trwa do dzisiejszego dnia.
Lata spędzone w Sztokholmie związały mnie z tym miastem. Bardziej z miastem, jak z mieszkańcami. Szwedzi są – przynajmniej dla nas, Słowian, trudni. Są trudni również dla siebie samych.
Szwecja, jako kraj genetycznie jednorodny, przestaje zwolna istnieć, ponad milion obywateli tego dziewięciomilionowego państwa, ma nie szwedzkie pochodzenie. Spokojny od setek lat puls życia, normy cywilizacyjne, specyficzna obyczajowość, odchodzą w przeszłość. Nad wyraz „higieniczny” obraz tego skandynawskiego kraju, w którym stojący na ulicy rower szybciej zardzewiał niż został ukradziony, został dawno przesunięty w świat sag i trolli.
Jednak nadal, szczególnie na prowincji, skandynawski rys urody jest widoczny. Ubrany w roboczy kombinezon szwedzki stolarz wygląda tak szlachetnie, że przebrany we frak mógłby z powodzeniem zasiąść w ławach Akademii Królewskiej.
Pociągła twarz, wąsko sklepione czoło, długopalce dłonie, smukłe ciało, płaszczyzny twarzy asocjujące ku intelektowi. Tak powinien wyglądać profesor uniwersytetu a nie stolarz! Zasnuty romantycznymi mgłami poeta, laureat literackiej Nagrody Nobla Czech Seifert, wyglądał jak stu stolarzy!
Szwedzi są nadal, w porównaniu z Europą, rasą genetycznie czystą i swoją świeżością (szwedzkie modelki od lat należą do ścisłe światowej czołówki) sprawiają złudne pozory inteligencji, bowiem ciągle żywy jest pogląd, że intelektualista winien być smukły wiotki i ascetyczny.
Rozpisałem się o gospodarzach tej ziemi, Szwedach, a miało być o nas, o naszych w pewnym sensie wspólnych a w każdym razie bardzo podobnych emigranckich losach. Podkreślenie istotne i niezbędne, bowiem przybyli do Szwecji po 1989 roku Polacy, już emigrantami nie są. My są kochani ludzie ostatni Mohikanie!
Wielu starszych wiekiem emigrantów nie potrafi wyzwolić się ze starych schematów myślenia. Ich obolałe dusze przebywają (świadomie czy nieświadomie nieistotne) w szarej sferze nie egzystencji. Znaleźli się tu, a przecież powinni być tam, nad Wisłą, i walczyć! Tylko, że nie mają już sił ani na przenosiny, co potrafię zrozumieć, ani na walkę, czego zrozumieć nie umiem.
Wiele starszych wiekiem emigrantów nadal cierpi na syndrom wolnej Polski i nie potrafi, lub nie chce, co a jedno wychodzi, pojąć, że krajobraz bitwy zniknął, że walkę zastąpiło budowanie. Nie chcą się z tej traumy wyzwolić, bowiem walka o niepodległą Polskę to jedyne „urządzenie” nadające ich życiu sens.
Jak w tym dowcipie o paru brodatych mężczyznach, którzy wyszli w 1962 roku z lasu i zapytali chłopa, czy w pobliżu są niemieckie oddziały. Gdy usłyszeli, że wojna skończyła się przed siedemnastu laty, zdumieni zakrzyknęli: A my te pociągi wciąż wysadzamy i wysadzamy!
Jednym życie na emigracji się udało, inni udają, że się im udało, a jeszcze innych zwariowany emigracyjny młyn z walką, wolnością, niepodległością, demokracją i co by tam jeszcze, w ogóle nie obchodzi.
Mogłem pojawić się wszędzie, ale dobrze się stało, że zatrzymałem się tu, w Szwecji. Pamiętam pierwsze dni, jakby było wczoraj. Chodziłem całymi dniami i nocami po tym rzadkiej piękności mieście i dopytywałem o pracę, aż w końcu znalazłem.
Nie mam przykrych, lub jak wielu „bohaterskich”, wspomnień z zawiązywaniem nowej egzystencji. Mieszkałem kątem tu czy tam i niczym się nie przejmowałem, bowiem miałem kapitał zakładowy, przemycone (w bucie!) dwieście amerykańskich dolarów! Obliczyłem, że to pięćset koron (Tak, tak, kurs dolara szedł wówczas na dwie i pół koron). W tamtych czasach to był stos pieniędzy, dziś licząc na oko około siedmiu tysięcy koron.
Byłem beztroski jak Robinson i jak on żyłem na bananach i wodzie. Jakże wspaniałą wodę posiadały krany stolicy królestwa Szwecji! To luksus móc się codziennie obżerać bananami! Schudłem wówczas bodaj szesnaście kilogramów, byłem piękny jak cesarz Tyberiusz i podobałem się pannom.
Andrzej Szmilichowski