3. Galeria z przymrużeniem oka

Nastał Rybka, pierwszy czerwony wpuszczony na sztokholmskie salony (rym niezamierzony). Był dyplomatą z londyńskim stażem, oraz zamiłowaniem do przeszłości w postaci PZPR-owskiego sekretarzowania w Żyrardowie albo innym Sochaczewie (wedle dzisiejszej nomenklatury Rybka byłby baronem).

Niewielki, szczupły, bezpośredni, w miarę sympatyczny, specjalność — przechodzenie „na ty” z wybitniejszymi emigrantami, co wielu imponowało, oraz aranżowanie wieczorów literackich przy świecach. Oczywiście sam tego nie wymyślił, jak świat szeroki rozpoczęli czerwoni ofensywę charmu i przymilania się emigrantom, między innymi przy pomocy kultury (patrz świece), oraz wręczania krzyży, orderów, dyplomów i butelek. Opowiadał mi profesor z Uppsali Andrzej Nils Uggla, że latał za nim urzędnik dyrektora Instytutu Kultury Polskiej (pułkownik MSW, który patrzył na nas wszystkich wilkiem) i błagał, aby profesor zlitował się nad nim i przyjął jakiś krzyż czy order oraz parę flaszek, bo inaczej z roboty go przepędzą.

Następnie był Obły i bratał się dalej. Z wyuczonego, ale zapomnianego zawodu Obły filozofem był, w realnym zaś świecie konsulował gorliwie, mając jeden jedyny i nadrzędny cel, któremu poświęcał wszystkie siły kontakty i środki — za wszelką cenę przetrwać. Przetrwał i z portfela partii wiadomego koloru, siadł za biurkiem-synekurą, choć celował znacznie wyżej, bo nadzwyczaj ambitna z niego bestia. Nieomal zemdlałem z wrażenia, widząc go w telewizorze, jak przemawia na cmentarzu Monte Cassino z okazji ważnej rocznicy. Historia specjalistką jest od drwin.
Kolejnym konsulem był Bezbarwny. Smutna i trochę groteskowa figura człowieka zmielonego przez System, który w swoje ostatnie pięć minut, żegnając się z Polonią przed przejściem na emeryturę, przysiągł dwa tysiące razy, iż nigdy nie był członkiem PZPR-u. Miał widocznie złudne poczucie, że oświadczenie to zmyje z niego odium współpracy z nieszlachetnymi, samego zaś uszlachetni, a może nawet Rejtanem uczyni. Był przypuszczalnie dobrym człowiekiem, ale jak to wśród takich często bywa, bez krzepy i jaj.

Następny w szeregu nazywał się jak niezależni harcerze. Nastał, wydał budżet Konsulatu na czterdzieści lat naprzód i wyparował. Był sympatyczny, ale tylko dla tych, przez których chciał być tak odczytywany. Dla mnie był.

Kolejny konsul, Nieśmiałek, człowiekiem jest jakby nie na tym miejscu, które by z o wiele większą przyjemnością zajmował, gdyby było inne niż jest (Yes!). Nieśmiałek jest kompetentnym, systematycznym, zdyscyplinowanym i sprawnym zawodowo człowiekiem, ale los, rzucając go w dyplomatyczne ścieżki, zrobił mu psikusa — to nie jest zajęcie dopasowane do jego osobowości. Retoryka na ten przykład nie należy do silnych stron Nieśmiałka, widać jak przeżywa publiczne zabieranie głosu, a musi nieustannie (do mikrofonu szepce cichutko, bo myśli, że tym sposobem idzie mu lepiej).

Wyważony w zachowaniu i słowie, skryty dość i chłopięco uśmiechnięty, sprawia wrażenie całym sobą, że przyzwoity z niego człowiek. Zrobiłby znacznie większą karierę wszędzie tam, gdzie mógłby zajmować się przedmiotami lub problemami, a nie żywymi ludźmi. Drzemią w nim ukryte pokłady ciepłej serdeczności i bogactwa ducha, które ujawnione wprowadziłyby niejednego w zdumienie. Ci, co poznali go bliżej, instynktownie to wyczuwają i darzą sympatią.

W kontaktach z Trampem popełniłem błąd i męczy mnie to za każdym razem, gdy sobie przypomnę, albo go zobaczę. Gdy przybył dyplomatycznie do Sztokholmu po raz pierwszy, zaprosił mnie pewnego dnia do siebie, do domu i ja narobiłem wówczas jego żonie kłopotów, bo przygotowała frykasy (czego tam nie było!), a ja żarłem tylko ser, pomidorki, sałatę i inną trawę. Nie jest to oczywiście najważniejszy powód mojej skruchy, ale pamięcią dokuczliwy, bo zrobiłem kobiecie przykrość, a bestia nogi miała do nieba.

Moja psychiczna niewygoda polega na tym, że po tej wizycie przerwałem wszelkie kontakty. A powodem było, iż jeden z kryształowych i nieprzejednanych narobił mi na temat Trumpa bigosu w głowie, a ja brałem wówczas za dobrą monetę i poważnie wszystko, co ów do mnie mówił.

Gdy Tramp przyjechał do Sztokholmu powtórnie, próbowałem błąd naprawić, niestety bez rezultatów. Szkoda, bo człowiek z niego na miejscu, a w ogóle tenisista i równy gość. Teraz już na wszystko za późno, bo wyjechał, i słyszałem że załapał niezgorsze stanowisko w delikatnej firmie, to tym bardziej nie wypada pchać się z łapą.

Jest dyrektorem, ale nie był, niebawem ponownie nie będzie. Gdy nie był, był Chudy żurnalistą, sięgającym karierą tamtych czasów i miał zupełnie inny zestaw przy-ruchów niż teraz, bowiem był wówczas gruby i posuwał się do przodu jak tank. Szczuplejąc zmarniał. Drobiazgowe śledztwo wykazało, iż powodem fizycznej mizerii Chudego jest, że uprawianie sportu ograniczył do bicia się z myślami i przykucania przy wsiadaniu do samochodu, co męczy go niebywale. Dobrze poinformowani twierdzą, że ostatnio w diecie Chudego poczesne miejsce zajęła brukselka, do której tęskni dniami i nocami.

Gdy zdyrektorzał, początkowo nie okazywał objawów tej jednostki chorobowej. Chodził dostojnie, bo wagowo, ale w duszy grał mu nadal żurnalista. Dziś nie daje powodów do zachwytu nad swoim pierwotnym kunsztem. Chudy stał się po paru latach dyrektorowania „trochę”. Trochę dostojniejszy jest, trochę inaczej moduluje głos, uśmiecha się jakby z odległości, trochę bardziej arbitralny i wyważony stał się, no i “subtelniał w chodzie.

Niepotrzebnie rozintrygowany. Tkwi w nim jakiś rodzaj umiejętnie maskowanego braku pewności siebie, nieomal strachu. Objaw mało zrozumiały u człowieka wolnego zawodu, inaczej dość typowy syndrom urzędniczy, który objawia się na zewnątrz podejrzewaniem świata całego, iż ten składa się wyłącznie z intryg i tajemnic, afer i spisków. Gdy spytałem go, co słychać u Trampa, zrobił tajemniczą minę i zaczął mówić szeptem. Gdy napisałem w polonijnej gazecie parę krytycznych zdań o firmie, w której pracuje, jego samego wychwalając, rozpowszechniał wiadomości, iż dybię na jego stołek, co już zapachniało lekką paranoją.

Chudy co robi, robi dobrze, najlepiej ze wszystkich swoich dyrektorskich poprzedników, ale niektórzy ludzie mówią, i ja się z nimi zgadzam, że nudno się w jego firmie zrobiło, a znamieniem owej nudy jest jednostajna obfitość. Dogodzisz to każdemu?

Krasnoludek wlazł na drzewo i tam z góry gołą Świeci,
Dzieci lubią dostojników, dostojnicy lubią dzieci.

Dyplomacja jest jedyną grupą zawodowa rodem z Polski (nie licząc zbieraczy jagód), którą można z polonijnej perspektywy regularnie obserwować, co daje szansę budowania mniej, lub bardziej udolnych uogólnień. W polskiej polityce, krytyce literackiej, życiu, w polskim wszystkim, przyjęło się tradycyjnie uważać, że wszelkiego rodzaju metamorfozy dokonują się nagle, najczęściej z pobudek ideowych, i to rozciąga się na obszary życia tak zawodowego, jak prywatnego. Byliśmy historycznie świadkami niejednej wielkiej przemiany, zaś pierwowzorem mógłby tu być bohater noblisty, Henryka Sienkiewicza, Jędrzej Kmicic, który po nocnym leżeniu w kościele krzyżem, wstał z „rozjaśnioną twarzą”.

Dziś wspominać Polskę Ludową, to jak oglądać zdjęcie genowskie żołądka wariata — pełno w nim drobnych metalowych przedmiotów i innych rupieci, których absolutnie nie powinno tam być. Może jednak należy powstrzymać się pochopnego i gwałtownego osądzania oraz wyrokowania. Wielu emigrantów, dziś nadzwyczaj szlachetnych i nieprzejednanych bojowników o Boga, honor i ojczyznę, żyjąc w PRL-u z entuzjazmem i apetytem, łykało wszystko, co popadnie. Usłyszałem kiedyś z ust jednego z dyplomatów gorzkie słowa, które przystawić można do każdej grupy zawodowej, każdego państwa, i każdego systemu — jak się zgodziłeś robić za psa, to szczekaj.

Głosząc krytyczne opinie o ludziach i minionym Systemie (mówię to głównie do siebie, ale i do innych), powinno się wystrzegać ocen prowokowanych fasadą, a także pamiętać o ważnym i co bardzo istotne, mającym pozytywny wydźwięk fakcie — przytłaczająca większość populacji każdego kraju, w każdych czasach i każdej grupie zawodowej, to ludzie przyzwoici. Ludzie uczciwi, dobrzy i przyzwoici są zawsze i wszędzie w większości (no, może nie w kryminałach).

W Szwecji mieszka najbardziej tajemniczy poeta świata całego i nazywa się……. Tylko z powodu trudności w odnalezieniu go, Akademia Literackiej Nagrody Nobla… — dalszy ciąg tego zdania inteligentny Czytelnik dopowie w lot sam. Chyba się urodził. Nie znam nikogo, kto by go widział w naturze, ale żyją w Sztokholmie tacy, co twierdzą, że został poczęty, w dodatku w Warszawie. Pisze takie wiersze, że gdyby tylko wychynął do świata, mógłby lekko zostać Wernyhorą czy innym prorokiem. Tu uchylę rąbka tajemnicy – mieszka w Uppsali. Reszta w rękach Akademii.

Osoba Druha zawsze wywoływała i wywołuje mocne reakcje. U jednych irytacji, u innych lekceważenia, u trzecich gorącego aplauzu. Druh nie jest postacią letnią i skłonną do kompromisu, jak to u nawiedzonych skautów kaszubskiego pochodzenia najczęściej bywa. Ale, gdy obserwować go, jak opowiada o zuchach, zuchenkach, harcerkach i harcerzach, to widać, jak wzrok mu łagodnieje i oczy rozjaśniają się miłością do tych dzieciaków, tak widoczną, że można wybaczyć mu wszystkie potknięcia, gburowatości, upór i co tam jeszcze.

Gdy Druh mówi o dzieciach, ma w oczach to, co miał stary bosman Leszczyński (leży na sztokholmskim cmentarzu) z fregaty Dar Pomorza — zrodzone wśród jezior i sosnowych lasów Szwajcarii Kaszubskiej „wiodro”. Ten człowiek płonie miłością do dzieci, polskich dzieci na obczyźnie i to, co dla nich robi, nie da się przeliczyć na żadną walutę świata.

Andrzej Szmilichowski

Lämna ett svar