Muzyka poważna i niepoważna

Nie mam słuchu ani głosu. Nie potrafię czysto powtórzyć żadnej melodii. Ale lubię słuchać pięknej muzyki. Operę jako formę sztuki uważam za przestarzałą. Są jednak arie których słucham z przyjemnością: chór niewolników z Aidy, arię torreadora z Carmen, arię z kurantem ze Strasznego Dworu, tęskną arię Madame Butterfly czy motyw przewodni z baletu Jezioro Łabędzie.

Szopen był dla naszej muzyki tym, czym Mickiewicz dla poezji. Z dreszczem słucham poloneza As-dur zwanego również etiudą rewolucyjną. Pierwszą melodią jaką sobie upodobałam było ”Pożegnanie z morzem”. Przyjaciółka Ania nauczyła mnie wystukiwać ją jednym palcem na pianinie.

Miałam okres zauroczenia Ewą Demarczyk. Wychowanka krakowskiej Piwnicy Pod Baranami z dramatyczną twarzą śpiewała ”Tomaszów”, ”Groszki i róże” i numer popisowy ”Grande valse brillante”. Wiele lat później przyjechała na gościnne występy do Sztokholmu. Nie odnalazłam w sobie dawnego podziwu tym bardziej, że w przerwie rozeszła się wiadomość o wybraniu Polaka na papieża. Habemus papam. Było to 16 października 1978 roku.

Znałam muzyczne preferencje rodziców, mamy piątą symfonię Bethovena i ojca motyw przewodni Lary z filmu ”Doktor Żywago”. Postanowiłam sprezentować mamie płytę z jej ulubionym utworem. W salonach muzycznych (za komuny nie było sklepów, tylko salony) można było co najwyżej dostać aktualne przeboje: ”Wio koniku” lub ”Cicha woda brzegi rwie”. Udałam się do ośrodka kultury czeskiej, gdzie był większy wybór. Nie mieli piątej symfonii, tylko dziewiątą. Kupiłam. Mama robiła wrażenie zadowolonej z prezentu, ale nigdy nie odgrywała płyty. Ojciec odwiedził nas w Sztokholmie tylko raz. Przyjechał służbowo na trzy dni i dwa wieczory planował spędzić z nami. Tak się złożyło, że w pobliskim kinie grali ”Doktora Żywago”. Bardzo chciał ten film zobaczyć, ale po pracowitym dniu nie miał siły na kino.

Na jednym z rejsów występował wspaniały tenor, Kukuccio. Swoim ”O sole mio” wyciskał łzy. Sąsiad głaskał żonę po pełnej zmarszczek twarzy mówiąc: ”Ty jesteś moim słońcem”. Sądziłam, że śpiewak zasłynie w świecie. Niestety, nie znał obcych języków i nie miał agenta. Świat o nim zapomniał.

Uświadomiłam sobie, że wolę lekką muzykę i piosenki, a nie muzykę czysto instrumentalną. Słuchałam rewii piosenek Lucjana Kydryńskiego uzyskując dyspensę od wspólnej kolacji, bo kolidowały czasowo i radia Luxemburg nadającego przeboje okrągłą dobę. Mama dziwiła się, że jestem w stanie skupić się na lekcjach słuchając radia.

Włoski pieśniarz Andrea Boccelli występuje z zamkniętymi oczyma. To deprymuje słuchacza. Powinien zakładać ciemne okulary. Byliśmy na jego koncercie 10-go kwietnia 2010 roku.  Jest to data katastrofy smoleńskiej. Andrea śpiewał pieśń „It`s time to say godby.” Ktoś zauważył, że były to prorocze słowa.

Uroczy starszy pan z laseczką, Francuz, Maurice Chevalier, zasłynął dwoma przebojami „Thanks haeven for little girls” i „I remember it well”, gdzie wspomina detale stroju ukochanej, ale pamięć go zawodzi. Francuzka, Edith Piaf, paryski wróbelek, zauroczyła świat piosenkami „Non, Je ne regrette rien” i „La vie en rose”. Yves Montand był długo moim idolem ze swym „Sour Le Ciel De Paris”.

Była światowej sławy piosenkarka (nazwisko w tym przypadku nieistotne, chodzi o zjawisko), którą chciałam usłyszeć. Wykosztowałam się na bilety, ale występ był rozczarowaniem. Postawiono ją na wysokim postumencie, a w tle puszczono orgię świateł. Cała oprawa rozpraszała, zamiast pozwolić skoncentrować się na śpiewie. Artysta i mikrofon powinni być oświetleni pojedynczym reflektorem. To umożliwia koncentrację.

Na firmamencie piosenkarskim pojawił się Elvis Presley i Frank Sinatra. U Presleya wolałam sentymentalne ballady typu Love me tender niż rock and roll, u Sinarty, miedzy innymi, I did it my way. Kiedyś odwiedzili nas znajomi i postanowiłam uraczyć ich koktajlem dry martini. Posypały się rady: umyć cytrynę, zetrzeć na tarce trochę skórki, a jej kawałek wrzucić do mieszaniny wermutu z ginem czy wódką. Wydało mi się to zbyt pracochłonne. Oświadczyłam: „I do it my way”.

Trudno wymienić wszystkich śpiewaków godnych wzmianki, zjawiskową ABBA’ę , Wójcickiego z repertuarem Kiepury czy Leonarda Cohena i jego Hallelujah. Ktoś może się dziwić, że nie wspominam trzech tenorów, Pavarottiego, Carrery i Domingo oraz Marii Callas. Doceniam ich wielkość, ale żaden z utworów w ich wykonaniu nie jest moim faworytem.

Ojciec dostał kiedyś w prezencie od znajomego płytę z melodią „Petit fleur”. Stała się ona przebojem owego lata. W Juracie, gdzie spędzałam corocznie część wakacji, była szafa grająca. Za złotówkę można było usłyszeć wybraną melodię. Najczęściej grano „Był taki ktoś, kogo nie zastąpi nikt”. W moim życiu nie miałam wówczas takiej osoby, ale chętnie oddawałam się sentymentalnym mrzonkom.

Chciałabym zaproponować pieśń biesiadną „Hej sokoły” jako motyw przewodni na ten rok, co nadszedł. Pochodzi ona z rkranizacjii pierwszej części trylogii Sienkiewicza „Ogniem i mieczem”. Tematycznie związana jest z Ukrainą, obecnym punktem zapalnym, który wydaje się nie mieć końca.

Hej, tam gdzieś znad czarnej wody

siada na koń kozak młody.

Czule żegna się z dziewczyną,

jeszcze czulej z Ukrainą.

Hej, hej, hej sokoły!

Omijajcie góry, lasy, doły.

Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,

mój stepowy skowroneczku, Hej, hej, hej sokoły!

Omijajcie góry, lasy, doły.

Dzwoń, dzwoń, dzwoń dzwoneczku,

mój stepowy dzwoń, dzwoń, dzwoń!

Teresa Urban

Lämna ett svar