Wielu ludzi boi się nie tyle starości, co starzenia. Starzenie budzi niepokój i jest jak chodzenie po cienkim lodzie.
Gdy spoglądają wstecz, widzą poruszane migotliwymi cieniami aleje pięknych smukłych topoli, ale nie mają czasu na wspominki, bowiem całą uwagę skupiają na tym gdzie postawią nogę. Starają się nie dopuszczać do siebie myśl, że w każdej chwili może nastąpić pęknięcie i ogarnia ich panika, że wszystko, co potrafią, to zacisnąć palce na przeszłości.
Zagłębiają się wówczas bez reszty we wspomnienia i ryzykują wiele, ponieważ współczesność, z której nie są, tylko na to czeka i dopada ich z taką siłą, że zdezorientowani gubią się a przyczajony niepokój tylko na to czeka, dopada ich i zadowolony szepcze do ucha, że się spóźnili, że pociąg odjechał.
Wszystko, co im pozostaje, to przyglądanie się latarniom ostatniego wagonu i wtedy pojawia się smuga melancholii. Spoglądają za oddalającą się teraźniejszością i uświadamiają sobie, że stali się kawałeczkiem bezbronnego serca, które dotychczas uważali za kolosa, olbrzyma nie do pokonania.
Wspominam czasami klif poszarpany bałtyckimi sztormami i niespokojną ścieżkę wijącą się po zboczu to w górę to w dół. Zieleń tak szczelnie go zarosła, że ze strony morza nie było w ogóle widać ścieżki. Klif zaokrąglał się w łąkę, dalej migotały okna marynarskiej dzielnicy willowej oddzielone od szosy polaną pełną maków.
Biegałem tą ścieżką nieomal każdego dnia, ale parę lat później ścieżka wzięła na siebie inne obowiązki. Została miejscem tajemniczych spotkań z pannami.
W księżycowej pełni było tak wiele niepokojących tajemnic. Dotykaliśmy ciekawie naszych ciał, a te solidarnie zapraszały się nawzajem, ofiarowując to, co miały najlepszego. Gdy nadchodził świt żegnaliśmy się ze ścieżką i wracali do rodziców i planów.
Ścieżka już od dawna nie istnieje, rodzice również, a plany na przyszłość okazały się równie trafnie dobrane, jak buty psu.
Czekając na córkę spaceruję po Hornstullu a ten kokietuje nowymi pięknymi osiedlami. Spaceruję a życie drepcze wesoło u mojego boku, to zdejmie starą maskę i nałoży nową, to wdzięcznie się uśmiechnie, to pogniewa. Tegoroczny letni Bóg coś nie w sosie, bardziej dżdżysty jak słoneczny. Nagle otwiera się przede mną widok jak z bajki. Klif, ścieżka, woda. Przecieram oczy i wybucham głośnym śmiechem. Oto wieczne koło wiecznych następstw! Dni, noce, lata, pamięć wypełniona aromatami młodości.
Z butelki wyskakuje Dżin i śmiejąc się klepie mnie po ramieniu. Nic się nie kończy, ponieważ nic nie ma początku! Zrozumcie to wreszcie i uspokójcie się obywatelu! Woła. Lato przygląda się ciekawie twarzom odbitym w lustrach teraźniejszości.
Dżin ciągle się śmieje i pyta czy wiem, że w smugach melancholii mieszka cała masa radosnych nadziei? Nie jesteś ani początkiem ani końcem czegokolwiek! Byłeś przede sobą i będziesz po sobie! Głowa do góry i pamiętaj, że jedynym celem życia są miłość radość i optymizm! Bóg stworzył kwiaty jedynie po to, byś patrząc na nie się uśmiechał! Coś jeszcze mówi na pożegnanie i szybko znika w swoim szklanym azylu.
Zostaję sam i przychodzi mi do głowy mądra myśl, że odejście nie jest pocałunkiem śmierci, jest całusem początkującym nowy dzień.
asz