SKAZANI NA POMOC BLIŹNIM. Rozmowa z Janiną i Bohumirem Smejkalami

Poznaliśmy się wiele lat temu, w 1973 roku, gdy przyjeżdżałeś na obiady do Bistro Boheme gdzie pracowałem. Notabene Bistro mieściło się — zapewne pamiętasz — w nieistniejącym już budynku, naprzeciw którego zastrzelony został premier Szwecji Olof Palme. Zauważyłem wówczas, że jesteś dwujęzyczny, ze swobodą rozmawiałeś ze mną po polsku, aby zaraz przejść z równą swobodą na język czeski. Kim jesteś?

— Dobre pytanie. Sam je sobie zadaję. Urodziłem się w Cieszynie, za czasów panowania Najjaśniejszego Pana, cesarza Austro-Węgier Karola l-go, i wtedy byłem Austriakiem. Ale dwa lata po moim urodzeniu rozpisano Plebiscyt, w wyniku którego Cieszyn podzielono między Czechów i Polaków i nasza ulica znalazła się po polskiej stronie. To był Andrzeju bardzo specyficzny teren, można się było porozumieć z równym powodzeniem w wielu językach – polskim, czeskim, słowackim, niemieckim, jidisz. Tę atmosferę przyjaznego współżycia wielu narodów zburzyła dopiero okupacja. Wszystko wtedy runęło i pojawił się sztywny podział – po pierwsze Niemcy, długo potem Polacy i Czesi, a na szarym końcu Żydzi i Cyganie. Pytasz, kim jestem? Mój drogi, mieszkam w Szwecji pięćdziesiąt osiem lat, i zjeździliśmy z Janiną – bez przesady mówiąc – cały świat. Najbliższe prawdy będzie, gdy powiem, że czuję się Europejczykiem.

— Ja natomiast, pomimo pięćdziesięciu trzech lat pobytu w Szwecji, czuję się absolutnie Polką. Ale jednocześnie bardzo lojalną obywatelką Szwecji.

W którym roku przyjechałeś, Mirku do Szwecji?

— Białymi autobusami.

A więc dzięki akcji hrabiego Bernadotte, w 1945 roku. Byłeś w obozie?

— Tak. W Stutthofie.

Stutthof – obóz, który leżał niedaleko Gdańska?

— Zgadza się.

Byłem tam w dzieciństwie ze szkolną wycieczką. Co stało się dalej?

— Potem był lager, znaczy obóz przejściowy.

— Byłeś w Ystad — mówi Janina.

— Tak, początkowo byłem w Ystad.

Ile osób objęła ta akcja?

— Trzydzieści pięć tysięcy ludzi, głównie Żydów. Ale z tego co najmniej połowa powróciła później do domu, albo się rozjechała po świecie. Po obozie znalazłem się w Eskilstunie.

Jesteś z zawodu inżynierem?

— Tak. Pracowałem w Kungliga Vattenfallsstyrelsen (Królewski Urząd do Spraw Energii), w sekcji energii nuklearnej High Quality & Security Control on Reactor Plants. Miałem tytuł i funkcję pierwszego inżyniera, i z tego też tytułu uczestniczyłem w wielu konferencjach na całym świecie. Byłem służbowo w Ameryce, Japonii, Finlandii. Byłem również wielokrotnie członkiem różnych komisji kontrolujących jakość elementów, które kupowaliśmy do naszych reaktorów za granicą. Będąc w Finlandii, w Ingalinie, oglądaliśmy reaktory produkcji sowieckiej, ich urządzenia – w porównaniu z podobnymi produkowanymi na Zachodzie – były bardzo prymitywne.

Pracowałeś tam aż do emerytury?

— Tak. Ale to już było dawno, mam dziś osiemdziesiąt trzy lata.

Przejdźmy teraz do innego okresu. Jak przyjęliście zmiany w Polsce. Powstało niepodległe państwo polskie…

— Żałowaliśmy, że wielu naszych znajomych i przyjaciół, nie dożyło tej chwili — stwierdza Janina.

Jesteście w kołach emigracyjnych Sztokholmu ogólnie znani z różnego rodzaju akcji pomocy, jaką świadczyliście. Przede wszystkim szpitalom, ale także szkołom i zakonom. Jak do tego doszło?

— Andrzeju, jak wiesz, jestem prezesem Polskiego Komitetu Pomocy, najstarszej organizacji polonijnej na terenie Szwecji. Jestem nim od szesnastu lat. W czasach, o których mówimy, byłem również prezesem rady przy Polskiej Misji Katolickiej i ksiądz Paweł wspomniał kiedyś w rozmowie, że znajomy lekarz mówił mu, iż ma w szpitalu niepotrzebne łóżka, które może by się przydały w Polsce. To był ten pierwszy impuls. Jeszcze mieliśmy wtedy Polskę Ludową i, trzeba przyznać, że bardzo nam pomagali. Urzędnicy Konsulatu załatwiali na przykład darmowy transport, przychodziły na nasze zamówienie olbrzymie TIR-y. Pierwszy transport, te łóżka, poszły do miasta Ostrów Mazowiecka. Tam urodziła się moja żona. Był to okres, gdy można było uzyskać w Szwecji wiele, dużo przedsiębiorstw unowocześniało sprzęt i myśmy tę sytuację wykorzystali. W sumie wysłaliśmy do Polski osiemnaście TIR-ów sprzętu szpitalnego, i nie tylko szpitalnego. Uruchomiłem w Ostrowi filię Komitetu z bazą magazynową, z której szwedzkie dary były rozprowadzane dalej, głównie do okolicznych szpitali.

— Przyjęliśmy zasadę — dodaje Janina — że będziemy pomagali tylko małym i zapomnianym szpitalom, uważając, że duże miasta poradzą sobie same. Szło wszystko, włącznie z nocnikami, bo i tych nie było. Sprzęt medyczny, wózki inwalidzkie, ubrania, maszyny do pisania, ławki szkolne, potem sprzęt komputerowy do szkół, i tak dalej. W tych małych szpitalikach nie mieli prawie dosłownie nic.

Spotkaliście się z wielką życzliwością ze strony Szwedów.

— Z ogromną życzliwością! Bardzo byli pomocni. Dodam tu, że jestem członkiem „Lion”, a wówczas byłem prezydentem tej organizacji. Jest nas w Szwecji kilka tysięcy, i kontakty moich kolegów z „Lion” bardzo tu pomogły.

Kiedy ta działalność się zakończyła?

— Wiesz, wszystko się skończyło parę lat po uzyskaniu niepodległości, gdy nam powiedzieli, że śmieci już nie potrzebują. Samo życie, Andrzeju. Myślę, że i dziś w wielu szpitalach przyjęto by taką pomoc z wdzięcznością. Muszę powiedzieć, że chwilami było naprawdę ciężko. Gdy widziało się tą wszechpanującą nędzę i bezsilność lekarzy, to aż coś łapało za gardło.

— Robiliśmy również zbiórki pieniężne — przypomina Janka — na przykład na pomoc powodzianom, na Domy Dziecka oraz indywidualną pomoc ludziom skrzywdzonym przez los.

Ta działalność, ogromnie konkretna i efektywna działalność, dotyczyła pomocy socjalnej i materialnej. Czy w obszarze Waszych zainteresowań była również polityka?

— Nie. Zupełnie nie zajmowaliśmy się polityką, nie mieliśmy takiej potrzeby.

Napisałeś książkę o jedynym w Sztokholmie katolickim cmentarzu Haga Norra, leżącym w dzielnicy Solna. Jest pięknie wydana, opatrzona masą ładnych zdjęć. Powiedz, co zainspirowało Cię do jej napisania?

— To był właściwie przypadek. Archiwum Komitetu Pomocy znajduje się od dawna u mnie, a mój poprzednik, pan Matuszak, zostawił po sobie dwa albumy, wypełnione kolorowymi zdjęciami wielu grobów. Kiedyś, przeglądając materiały archiwalne, począłem systematyzować ten bałagan i potem pokazałem to panu Eugeniuszowi Wiśniewskiemu. Zdjęcia, oraz różne historie o cmentarzu, które mu przy okazji opowiedziałem, bardzo go zainteresowały. Książka powstała z jego namową i przy jego redakcyjnej pomocy.

Działałeś aktywnie i przez wiele lat w polonijnych kołach katolickich.

— To prawda. Przez dziesięć lat byłem prezesem Rady Polskiej Misji Katolickiej. A wszystko zaczęło się od tego, że zgadaliśmy się z księdzem Pawłem, iż pochodzimy z tych samych stron – on urodził się w małej wioseczce pod Cieszynem. Środowisko katolickie było wówczas bardzo skłócone. Od plotek, pomówień, intryg, aż się trzęsło, a ponieważ byłem prezesem Rady Misyjnej, wiele oskarżeń skupiało się na mnie. Był czas, gdy po trzy razy w tygodniu byłem z wizytą u biskupa Brandenburga, do którego przychodziły listy oskarżające Bogu ducha winnych ludzi, a on nie mając środowiska prosił mnie o wyjaśnienia.

Tak, to nieprzyjemne sprawy, ale na szczęście już poza wami. Czy jesteście jeszcze w jakiś sposób aktywni społecznie?

— Naturalnie! Oboje działamy w kilku szwedzkich organizacjach. Ja nadal jestem w „Lion”, a także w dwóch lożach.

Masz na myśli loże masońskie?

— Tak, jestem masonem. Gdy zaczęły się te wszystkie wokół kościelne afery, był to jeden z koronnych argumentów przeciw: ten mason Smejkal!

W całej twojej działalności wspierała cię naturalnie żona.

— Oczywiście!

— To ja Mirka ściągnęłam do Sztokholmu. Inaczej pewnie by tam w Eskilstunie pozostał!

O ile wiem, wasza długoletnia działalność charytatywna została doceniona, zostaliście odznaczeni przez prezydenta Rzeczpospolitej.

— Nawet więcej Andrzeju, przez paru prezydentów. Pierwsze odznaczenia, którymi nas uhonorowano, były to medale Ziemi Ostrowskiej…

— Zaczekaj! — przypomina Janina — Przecież wcześniej prezydent Kaczorowski…

— Tak, rzeczywiście! Prezydent Rządu Polskiego na emigracji, pan Kaczorowski, odznaczył mnie Złotym Krzyżem Zasługi, a Janinę Srebrnym. Nieco później prezydent Wałęsa wręczył nam Złote Krzyże Zasługi, a ostatnio prezydent Kwaśniewski odznaczył nas Krzyżami Kawalerskimi Orderu Zasługi Rzeczpospolitej Polskiej. Janina otrzymała również od króla Szwecji, Karola XVI Gustawa — za trzydzieści lat pracy naukowej na Uniwersytecie Sztokholmski — złoty (jest rzeczywiście wykonany z tego szlachetnego kruszcu) Medal Zasługi z wygrawerowanym tekstem „För Nit Och Redlighet i Rikets Tjänst (Za Rzetelną i Gorliwą Pracę w Służbie Królestwa).

Macie za sobą życie prawdziwych społeczników. Jaki fakt, jaką inicjatywę, uważacie w swym życiu za najważniejszą?

— To, że Janka wreszcie przestała palić papierosy!

— Rzeczywiście zerwałam z paleniem, co Mirek przyjął z wielką ulgą.

— Pytasz, co uważamy za najważniejsze w naszym życiu spełnienie? Było ich wiele, ale niech ich wagę oceniają inni.

— Dla mnie i Mirka ważna jest nasza Nagroda. Jak wiesz nie mamy dzieci i w związku z tym ufundowaliśmy – jest przyznawana corocznie najlepszemu absolwentowi Liceum Ogólnokształcącego w Ostrowi Nagrodę Imieniem Smejkalów. W ten sposób nazwisko Smejkal będzie żyło i po naszej śmierci.

Jesteście zapewne w tym mieście miłymi i oczekiwanymi gośćmi.

— O tak! — woła Janina — Bardzo nas tam honorują. A szczególnie gimnazjum, któremu ofiarowałam moją bibliotekę, tysiąc książek wydanych w Paryżu i Londynie.

— A ty się pytasz, czy jestem Czechem! — dodaje Mirek. — Wszystko w moim życiu jest dla Polski.

— Mirek ma piękną bibliotekę książek w języku czeskim i chciał ją przekazać swojej dawnej szkole — mówi Janina — w Czeskim Cieszynie, ale nie byli zainteresowani.

Dotychczas opowieść waszego życia ciągnął Mirek. Naturalnie mówił w imieniu was obojga, ale słyszałem, że w Twoim życiu Janino miały miejsce bardzo dramatyczne zdarzenia.

— To prawda. I muszę ci powiedzieć, że jeszcze o tym nigdy publicznie nie mówiłam. Tuż po wojnie pracowałam w Samopomocy Chłopskiej w Jasienicy, pod Szczecinem, miałam wówczas dziewiętnaście lat. Poznałam tam pewnego pana, z którym przetańczyłam wiele wieczorów. I on któregoś dnia przyszedł do mnie wielce tajemniczy: — Janka, pisz list pożegnalny do rodziny, musimy opuścić Polskę! — Zapytałam dlaczego? Ale w odpowiedzi zrobił tylko tajemniczą minę. Przyniósł męskie ubranie i nocą wkradliśmy się do portu szczecińskiego udając dokerów. Panowie jakoś załatwili, było nas razem cztery osoby, że czterech dokerów nie przyszło do pracy i my zajęliśmy ich miejsce. Otrzymałam ogromną szuflę do węgla i tak weszliśmy na statek.

Pod jaką był banderą?

— To był szwedzki węglowiec. Zeszliśmy po wąskich schodkach do luku i tam – to było oczywiście z góry umówione – zasypano nas w rogu ładowni węglem. Mieliśmy płynąć krótko, a tu mijał czas i ciągle czuliśmy kołysanie. Poczęło męczyć nas pragnienie i lizaliśmy spływające z kadłuba rdzawe krople wody. Wreszcie panowie zdecydowali się na akcję i poczęli nas odkopywać. Hałasowaliśmy co niemiara, walili łopatami w burtę statku, i w końcu pojawili się jacyś ludzie. Jeden z nich był w piżamie, okazało się, że to kapitan statku. Było wcześnie rano, z czego nie zdawaliśmy sobie sprawy. Byliśmy zupełnie czarni od pyłu węglowego i Szwedzi wytrzeszczali na nas oczy, jak na jakieś zjawy. Zaopiekowali się nami bardzo troskliwie, ale zamknęli nas w kabinie, gdy wpływaliśmy do Kanału Kilońskiego. Potem wyładowali węgiel w Amsterdamie i popłynęliśmy dalej, do Luleå. W Luleå zaprowadzono nas na policję, ale ponieważ nie mieli wolnych cel, to do miejskiego więzienia. Tam – gdy dowiedzieli się, że między więźniami jest młoda dziewczyna, Polk – poczęli znosić czekoladę, kawę, słodycze. Pojawił się nawet miejscowy pastor i przyniósł mi w prezencie polską książkę. Ucieszyłam się, ale tylko do chwili, gdy do niej zajrzałam… była o boksie! Byliśmy bardzo ostro przesłuchiwani, trwało to wiele dni i ciągle zadawano te same pytania. Wreszcie się rozpłakałam i powiedziałam, żeby już dali mi spokój. I dali spokój. Stamtąd wysłano mnie do Eskilstuny, a moi towarzysze wyjechali zaraz do Ameryki.

Ciągle nie wiem, dlaczego doszło do tych dramatycznych wydarzeń. Jaki był powód Twojej ucieczki?

— Panowie mieli poważne powody, a mnie zabrali z sobą, za dużo o nich wiedziałam.

Słuchając Twojej opowieści przypomniałem sobie książkę Jana Nowaka-Jeziorańskiego „Kurier z Warszawy”. Dostał do Szwecji w identyczny sposób, ukryty pod zwałami węgla.

— Też ją czytałam i miałam wrażenie, że Jeziorański pisze nie o sobie, a o mnie!

ROZMAWIAŁ: ANDRZEJ SZMILICHOWSKI

Z książki Andrzeja Szmilichowskiego „Zapiski z przyjacielem w tle. Kontynuacja” Warszawa 2005.
Bohumir Smejkal urodził się w 1935 roku w Brnie, zmarł w 2009 roku w Sztokholmie.
Janina Smejkalowa urodziła się w 1930 roku w Ostrowii Mazowieckiej. Ma dzisiaj 94 lata, parę lat temu przeniosła się ze Szwecji do Polski. Mieszka w Ostrowii.

 

Lämna ett svar