Mój ojciec był śpiewakiem. Operowym (jeden występ w warszawskiej operze w latach 1930.), operetkowym (partia Ahmeda w Róży Stambułu), radiowym (w łódzkim radio tuż po wojnie), estradowym (opera na estradzie w łódzkim Czytelniku, jedna z wielu inicjatyw Jerzego Borejszy).
Nic więc dziwnego, że obcowałem z muzyką wokalną od wczesnego dzieciństwa i byłem osłuchany w repertuarze mego ojca, a takze Carusa, Benjamino Gigli i Jussi Björlinga. Głównie był to Puccini, Moniuszko, Czajkowski, Rossini, mniej Verdi a najmniej Wagner, którego muzyki ojciec nie lubił, pewnie nie tylko z racji poglądow politycznych kompozytora.
Chyba nawet, gdy miałem 4 czy 5 lat ojciec w formie żartu zaaranżował mój nieoficjalny występ na scenie (schody, schody, schody) w eleganckim warszawskim lokalu Melodie Palace gdzie z towarzyszeniem orkiestry zaśpiewałem coś z operetki Lehara czy Kalmana.
Już po wojnie w łódzkim gimnazjum, nadal obcinałem kupony od sławy ojca, i niekiedy – jeszcze przed mutacją – dawałem na przerwach popisowe numery, jak Poranek Leoncavalla. Po latach dowiedziałem się, że tą samą pieśn wybrał do jakiegoś aktorskiego egzaminu Ludwik Sempoliński.
Oczywiscie bywałem tez solistą szkolnego chóru, intonując zwrotki popularnej piosenki Na prawo most, na lewo most i pozostawiając chórowi wyśpiewanie refrenu.
Ojciec miał ambicję tak łatwo mi nie popuścić i wysyłal na prywatne lekcje gry na fortepianie u różnych nauczycielek. Pierwsza z nich nazywała się Tamara Samujło i mieszkała w Łodzi na Gdańskiej bodaj, razem ze znanym muzycznym rodzeństwem Kazimierzem i Wandą Wiłkomirskimi. Była między nimi tak duża różnica wieku, że sądziłem wówczas, iż Kazimierz jest ojcem Wandy.
Za bardzo się do lekcji nie przykładałem, czemu sprzyjał fakt, że nie mielismy wówczas w domu instrumentu i ćwiczyć chodziłem do mieszkającego w pobliżu kolegi szkolnego, znanego później skądinąd Ernesta Skalskiego. Nabycie fortepianu niewiele pomogło, ale w pewnym momencie zapisano mnie do wieczorowej średniej szkoły muzycznej (LIM, Ludowy Instytut Muzyczny) w Łodzi, gdzie poza odwalaniem gam, etiud i sonatin uczono mnie solfeżu, harmonii i teorii w stopniu propedeutycznym. Wyniki byly mizerne i rozpoczynając ostatnią, XI klase ogólniaka oświadczyłem, że teraz zdaję maturę i nie mogę rozpraszać się na głupstwa.
Ojciec nie ustępował i w pewnym momencie zaczął mi dawać lekcje śpiewu, bo umiejętnościami i praktyką pedagogiczną również dysponował. Niestety ograniczały się one do fachowości w ustawieniu glosu, techniki oddechu, diafragmy i tp spraw, natomiast nie należała do nich nadmierna cierpliwość. Toteż po kilku lekcjach, zazwyczaj prowadzących do spięć czy nawet kłótni, ojciec dał za wygraną.
Muszę ze wstydem przyznać, że to darmowe wprowadzenie w tajniki pewnych gałęzi muzyki w dużym stopniu zmarnowałem. Umiejętność gry na fortepianie cofnęła się w 100%. Coprawda znam nuty i potrafię jedną ręką wystukać ze słuchu każdą prostą melodię. Ale to już wszystko. Nigdy nie byłem aficionado muzyki poważnej, symfonicznej czy kameralnej, pozostając w najlepszym razie na poziomie opery. W Łodzi nie było wówczas zespołu operowego i repertuar poznawałem głównie (jeśli nie liczyć w.w. czytelnikowskiej estrady) na gościnnych występach opery poznańskiej czy częściej bytomskiej, na scenach łódzkich teatrow – im. Jaracza i Nowego.
Głównie jednak interesowałem się t.zw. lekką muzą, popularną piosenką, niekiedy, w najlepszym razie – jazzem. Wychowanie w okresie stalinowskim dało mi także dostęp do licznych sowieckich piosenek, które poznawałem mimowoli ale lubiłem je słuchać i niekiedy śpiewac w sposób niemal maniakalny. Później zbierałem też słowa i nuty. Poczynając od odwilży Samotna harmonia ustępowała miejsca piosenkom Yves Montanda, zaś moje zainteresowanie np. takim przebojem jak Podmoskownyje wieczera było proporcjonalnie mniejsze i chętniej wracałem do repertuaru Leonida Utiosowa (z filmu Świat się śmieje) i Marka Bernesa (z filmu Dwaj żołnierze). Później przyszedł Okudżawa i Wysocki a z rodzimych gwiazd Młynarski i Pietrzak.
Muzykę rozrywkową poznaje się i uprawia na zabawach tanecznych, a choć tańczyć nauczyłem się później niż śpiewać, to jednak zabawy szkolne i studenckie sprzyjały tym praktykom. W czasie moich studiów przyszedl do nas z zachodu be-bop, za nim shake i twist, z którym miałem jednak początkowo pewne kłopoty. Na pierwszym wyjeździe na Zachód (prawdziwe Włochy, nie te pod Warszawę obok Dworca Zachodniego) musiałem się z bólem przyznawać tamtejszej młodzieży, że sztuka Chubby Checkera nie jest moim forte.
Już na Zachodzie na stałe okazałem się jednak nieco za stary na pop. Beatlemania zagarneła mnie w niewielkim stopniu (choć później doceniałem wiele ich piosenek) i nie mogłem się nadziwić, gdy mój rówieśnik (ale absolwent średniej szkoly muzycznej) przekonywał mnie, że jednak poziom Rolling Stonesow przewyższa dokonania chłopców z Liverpoolu.
Zawsze jednak mogłem wracać do Dunajewskiego, Błantera i Mokrousowa. Okazji po temu było niewiele – jeśli nie liczyć nucenia przy goleniu. Podobnie jak przy średnio udanych działaniach jako tłumacz – w czasie wizyt rosyjskich filmowców – kontakty z nimi rzadko usposabiały do spontanicznych śpiewów. Choć żegnając pewną grupę działaczy sowieckich klubów filmowych, którą opiekowałem się w czasie ich pobytu w Sztokholmie, mogłem zaintonować znany w latach 1930. przebój Utiosowa z pasującym refrenem – Czto skazat’ wam moskwiczi na proszczanije…
Jedną uczestniczkę tej imprezy spotkałem kilka lat później na festiwalu w Łagowie. I tam, po jakimś bankiecie, przypominaliśmy sobie długo w noc rozmaite stalinowskie piosenki. Następnego dnia, przy pożegnaniu powiedziała mi: nadiejus, czto my jeszczo nie spieli posledniej stroczki…
Ta nadzieja towarzyszy mi do dziś.
Aleksander Kwiatkowski