To nie przewodnik po Sztokholmie, a raczej po ludzkich losach. Książka ta jest nie tylko pożegnaniem z Margaretą, ale też moim symbolicznym pożegnaniem ze Szwecją. To opowieść oparta na faktach. Pominęłam tylko drugą, rozpoznawalną, część nazwiska Margarety. (Anna Winner – fragment nowej książki “Margareta”)
Przegadałyśmy na promie dwa popołudnia i jedną noc. Nie wiem co sprawiło, że zaczęłam się jej zwierzać. Mówić o takich sprawach, o których rozmawiałam jedynie z psychologiem. Umiała słuchać. Nie zadawała pytań. Powiedziałam, że w moim życiu lawinowo narastają problemy, a ja nie mam już siły ich rozwiązać. Aktualnie leczę się na depresję, ale pigułki niewiele pomagają. Nie mam żadnej bratniej duszy, z którą mogłabym moje problemy „przegadać”. Bo według mnie najistotniejszą różnicą między kobietami a mężczyznami jest to, że gdy oni usłyszą o czyichś problemach od razu podejmują plan strategiczny i zarzucają człowieka radami. Kobiety nie zwierzają się, by uzyskać natychmiastowe porady. My chcemy, żeby ktoś nas p o s ł u c h a ł i pozwolił, byśmy same sobie poukładały w głowach.
– Cieszę się, że spotkałyśmy się. Mam nadzieję, że nie będzie to kilkudniowa znajomość – wyznałam jej jeszcze pierwszego dnia naszej znajomości. Anna przytaknęła. Podejrzewałam, że ona, podobnie jak ja, nie miała zbyt wielu przyjaciół. Była autentycznie zainteresowana moimi losami. Zachęciła mnie, żebym zaczęła spisywać swoje wspomnienia, obiecała, że chętnie będzie moją pierwszą czytelniczką. Powiedziałam, że od pewnego czasu myślałam o tym i przymierzałam się do pisania. Mam nawet zeszyt, gdzie odręcznie, skrótowo piszę o rzeczach, które wydarzyły się ostatnio. Ucieszyła się. Doradziła, żebym przepisała to do komputera i uzupełniła wspomnieniami z dawnych lat mego życia, bo według tego co dotychczas usłyszała, miałam ciekawe życie. Obiecałam jej, że zabiorę się za to. Umówiłyśmy się, że będę wysyłać do niej wydrukowany tekst, a ona, jeśli się zgodzę, uzupełni swoimi uwagami. Entuzjastycznie zaproponowała, że może wydamy książkę o moim życiu i to w dwóch językach. Po szwedzku i po polsku. To będzie taki dwugłos – to byłoby ciekawe – powiedziała. Rozstając się wymieniłyśmy się numerami telefonów. Podała mi tylko ten z pracy, ponieważ jej mąż nie bardzo lubił, gdy nieznajomi dzwonili na domowy numer. Powiedziałam, że niedługo się do niej odezwę i umówimy się na dalsze opowieści. Obie chciałyśmy uzupełnić te nasze nieco chaotyczne rozmowy.
A później… zgubiłam tę kartkę z telefonem. Po prostu wyprałam ją wraz ze spodniami. Zajęta swoimi problemami (a miałam ich w tym okresie bardzo dużo), po prostu straciłam chęć na jakiekolwiek kontakty z ludźmi. Na displeju stacjonarnego telefonu zobaczyłam, że Anna kilka razy dzwoniła do mnie, ale ja nie miałam siły oddzwonić. Jedyne, co dla niej zrobiłam, to opowiedziałam Kerstin, kierowniczce innej sekcji działu ekonomii o Annie i jej trudnej sytuacji.
Przeczytałam to co do tej pory napisałam i myślę, że przyszły czytelnik, może poczuje się nieco rozczarowany. Nie jestem znaną aktorką, celebrytką, czy kimś z rodziny królewskiej, choć otarłam się o nią. Uważam się za przeciętną Szwedkę, choć pochodzenia walońskiego, o czym zawsze mówię z dumą. Pisząc chciałabym pokazać moje życie na tle Szwecji. Takiej radosnej jak białe noce pełne niezachodzącego słońca w Midsommar, i takiej szarej jak gobelin „Pamięć krajobrazu” wiszący na ścianie szwedzkiego Parlamentu. Ma on aż 200 różnych odcieni szarości i utkany jest z ręcznie barwionego lnu pochodzącego ze wszystkich zakątków Szwecji.
Nie miałam w moim życiu wielu przyjaciół. Nie wiem, dlaczego. Może to moja wina? Odnoszę wrażenie, że zawsze byłam autsajderką. Człowiek, nawet podświadomie nosi w sobie utrwalony obraz tego, co wyniósł z domu. Zachowań rodziców i krewnych. Tego, czy mieli przyjaciół, czy byli otwarci. Mój rodzinny dom w pewnym sensie był zamknięty z racji tradycji walońskich, a więc ja też jestem „wycofana”.
Przeciętny Szwed bazując na moim wyglądzie od razu kwalifikuje mnie do grupy „invandrare”. Mam oczy ciemnoniebieskie, czasami przybierają aż czarną barwę, długie rzęsy, których zwykle zazdrościły mi dziewczyny, nawet moja siostra. Czarne brwi i czarne, gęste włosy. Cerę mam jasną, nawet jaśniejszą od wielu Szwedek. Ale… Svensson zobaczywszy brunetkę od razu podejrzewa, że to „svartskalle”, – czyli „czarny łeb”, co jest obraźliwą nazwą imigrantów. Gdy byłam mniejsza wielokrotnie to słyszałam, a i teraz czasem się zdarza, że ktoś na przykład Skin, bluźnie coś na temat mojego wyglądu. To, że mam pochodzenie walijskie sprawia, że krytykując Szwecję czuję się usprawiedliwiona, że nie „oczerniam” swego kraju, gdy mówię wstydliwą prawdę o stosunku Szwedów do obcych. W obecnej Szwecji panuje poprawność polityczna wobec cudzoziemców. W kraju, gdzie jest coraz więcej przybyszów, głównie z krajów Afryki: Maroka, Tunisu, Algierii, Erytrei, Etiopii, Somalii, ale także i z Ameryki południowej, a z Europy Romów z Rumunii, Polaków, poprawność ta sprawia, że nie wolno (albo nie wypada) nazwać Murzyna ̶ Murzynem, Żyda ̶ Żydem, a Araba – wyznawcy islamu – Muzułmaninem. Nie daj Boże powiedzieć coś o uzależnieniu imigrantów od pomocy państwa. Pojęcie „rasa” w odniesieniu do ludzi też jest wykluczone ze słownictwa. Te współczesne „multi, kulti” elegancko nazwane wielokulturowością, są tylko na pokaz. Na zewnątrz wszystko jest OK, ale w zaciszu domowym, wśród zaprzyjaźnionych dopiero pokazuje się frustrację i wtedy znika narzucona poprawność polityczna. Szwedzi gdzieś się zagalopowali z tym swoim PK. Obawiam się, że mit bogatej Szwecji ściąga na ten dziewięciomilionowy kraj zbyt duże obowiązki i że w pewnej chwili Szwecja „udusi się” nie zapewniając przybyszom pracy i oczekiwanego dobrobytu. Napływ kolorowych imigrantów, sprawił, że w państwie do niedawna uznawanym za „czystą rasowo oazę” równości socjalnej, rosną w siłę nacjonaliści. Ich hasłem jest Szwecja dla Szwedów. Oskarżają imigrantów o zabieranie im pracy i o „psucie ich dawnej, najlepszej w świecie rasy”.
Niewiele osób wie o tym, że to właśnie w Szwecji powstała teoria dająca później podstawę rasizmowi. Już w 1756 roku Szwed, światowej sławy uczony, Karol Linneusz – autor do dziś aktualnej systematyki roślin i zwierząt – również ludzi podzielił na rasy: czarną, żółtą i białą. Dokładnie określił wygląd osobników rasy nordyckiej: niebieskookich, wysokich blondynów z pociągłą twarzą, wąskimi nosami i szczupłą sylwetką. Wiele lat później antropolog i etnolog profesor Anders Retzius, który aktywnie zajmował się antropologią fizyczną, opisał wygląd przedstawicieli poszczególnych ras. Jego syn doktor Gustaf Retzius, poszedł w ślady ojca. Obaj byli pionierami dyscypliny nazywanej przez nich antropometrią. Gustaf opracował „antropologiczne wskaźniki ilorazowe” pozwalające, po zmierzeniu czaszki, określić przynależność do konkretnej rasy. Według nich ludzką rasę determinuje kształt czaszki, rozstaw kości jarzmowych, wydatność szczęki i czoła, szerokość nosa i warg. Dzięki niemu w królewskim Instytucie Karolińska utworzono muzeum anatomiczne, w którym w archiwach, do dziś znajdują się czaszki, które dla swych badań antropometrycznych sprowadzał z różnych zakątków świata. Na podstawie pomiarów Gustaf Retzius wysnuł pseudonaukową teorię przyjmującą wyższość jednej rasy nad drugą (w domyśle: najlepszą rasą jest NORDYCKA).
I tu dochodzę do punktu najdziwniejszego: pod wpływem Retziusa szwedzki parlament powołał w 1921 roku Instytut Czystości Rasy! Pierwszą tego rodzaju instytucję na świecie, która działała aż do 1958 roku! Dopiero wtedy przemianowano ją na Instytut Genetyki Medycznej i zmieniono profil naukowy. Wyniki badań Retziusa wykorzystał Hitler w swoich szalonych marzeniach zmierzających do odtworzenia „czystej rasy nordyckiej”.
Musiałam napisać ten przydługi wstęp, bo na jego tle widać, dlaczego stawiam sobie pytanie: KIM JESTEM? Nie odpowiadam stereotypowemu wyglądowi Szwedek – wysokich blondynek z dużym biustem, przypominających Anitę Ekberg, znaną z roli Sylvii w „Słodkim życiu” Felliniego, która, w jednej ze słynnych scen brodzi w fontannie di Trevi w Rzymie.
Gdyby Gustaf Retzius (który pod koniec swoich dni stał się zajadłym rasistą), chciałby zmierzyć moją czaszkę, na pewno zakwalifikowałby mnie do „niższej rasy”. Czuję się Szwedką, ale, jak zawsze podkreślam, z pochodzenia jestem Walonką. W Szwecji się urodziłam, tu wychowałam, tu studiowałam, założyłam rodzinę i tu przypuszczalnie zakończę swój żywot. Mimo, że moja rodzina przed wiekami przybyła do Szwecji z Walonii (leżącej w dzisiejszej Belgii) nadal dla niektórych Szwedów jesteśmy ludnością napływową. Często zdarzało mi się tłumaczyć kim są Walonowie. Tu wiedza o innych narodowościach nie jest najlepsza. Szwedzi są ogromnie dumni z tego, że pochodzą od Wikingów i mają, delikatnie mówiąc, rezerwę w stosunku do wszystkich obcych. Może dlatego, że półwysep, na którym mieszkamy był przez setki lat zamknięty na dalszą Europę? Przeciętny Svensson widział inne ludy tylko podczas wojen. Gdy w szesnastym stuleciu Walonowie przybyli do Szwecji – nie zawsze czarnowłosi, ale mówiący dziwnie brzmiącym, nieznanym językiem – to przeciętny Szwed od razu zakwalifikował ich jako obcych. Wielokrotnie tłumaczyłam, że Walonowie są potomkami Celtów, znacznie starszych plemion od Vikingów. To właśnie Celtowie rozprzestrzenili się po całej Europie od Anglii po Włochy. Byli we Francji, gdzie nazywano ich Galami i w Niemczech. W swoich wędrówkach dotarli „nawet” (umyślnie napisałam „nawet” w cudzysłowie, by podkreślić ironię) do Szwecji. Ekspansja Celtów w Europie spowodowana była między innymi z tym, że to oni już od średniowiecza rozwijali przemysł hutniczy. Walońscy wytapiacze byli ponadto fachowcami od wydobywania i przetwarzania bogactw naturalnych. Byli uznanymi i cenionymi specjalistami często chwalonymi za swoją pomysłowość. Na przykład: wynalezienie możliwości zastosowanie napędu wodnego w hutnictwie przypisują sobie Szwedzi. Tymczasem wprawdzie to miało miejsce na terenach Szwecji, ale autorami wynalazku byli Walonowie. Mówię o tym z dumą, a co poniektórzy Szwedzi dziwią się i chyba mi nie wierzą. Muszę z przykrością stwierdzić, że uczęszczając do szwedzkiej szkoły nie uczyłam się historii innych ludów. Ogromna mapa Szwecji, zawieszona na ścianie, przekonywała nas, że jedynym znaczącym krajem w Europie, była Szwecja wywodząca się od legendarnych Vikingów. Znamienne jest, że do Vikingów przyznają się nie tylko Szwedzi, ale wszystkie pozostałe kraje nordyckie…
Gdyby nie tradycja rodzinna, przekazująca z pokolenia na pokolenie historię naszego pochodzenia, nie wiedziałabym nic o Walonach. Ludzie ze zdziwieniem patrzą na mnie, gdy im mówię, że potomkowie Walonów do dziś żyją w Belgii i Holandii, gdzie zachowują swoją odrębność kulturową i językową. Przez stulecia nie bratali się z innymi. Moja mama też była Walonką pochodzącą z Belgii. Z domu nazywała się Angeletta Peetres. Była katoliczką. Walonowie w większości są katolikami. Chrystianizację przyjęli już w drugim wieku naszej ery. Natomiast moi przodkowie ze strony ojca, którzy przybyli do Szwecji w czasie reformacji, może pod presją rządu, stali się protestantami.
Podczas naszych pogawędek na promie, Anna powiedziała mi, że Waloni w dwunastym wieku pojawili się też i na terenach górskich, które obecnie leżą w granicach Polski. Byli znani jako wytapiacze metali i poszukiwacze minerałów. Między innymi odkryli złoża kwarcu i dzięki nim rozwinął się na tym terenie przemysł szklarski. Mówili językiem podobnym do francuskiego. Cieszyli się dużym poważaniem. Ich spolonizowani potomkowie, do dziś mieszkają w osadzie zwanej Stara Wieś Szklarska. Anula obiecała, że mnie tam zabierze i pójdziemy oznakowanym „szlakiem Walonów”. Odpowiedziałam jej, że może kiedyś… a wiadomo, że kiedyś najczęściej znaczy ̶ nigdy. Wątpię, żebym się wybrała do Polski na poszukiwanie śladów Walonów.
/…/ Dla lepszego zrozumienia tego problemu najlepiej będzie, gdy podam przykład z naszej historii. Po szwedzku piszemy:
„Procesy czarownic w Szwecji miały miejsce w szesnastym stuleciu (1626-1678)”.
Jak powiedziała Anna, w tłumaczeniu na polski, musi się napisać: „W siedemnastym wieku (1626-1678) w Szwecji miały miejsce procesy czarownic”. Takie rozwiązanie jest bardzo niepraktyczne, ale wiem, że w Europie jest powszechnie stosowane.
Gdy dorosłam, zainteresowałam się genealogią. Znalazłam w szwedzkich archiwach kościelnych pierwszy zapis o moich przodkach. W Szwecji, w której od setek lat nie było wojen można z łatwością prześledzić losy wielu generacji. Znalazłam w szwedzkich archiwach kościelnych pierwszy zapis o moich przodkach. Pochodzi z 20 czerwca 1626 roku, kiedy to mój pra, pra, prapradziadek ze strony ojca, Jean Segers przybył do Szwecji wraz z rodziną złożoną z: żony Maud z domu Gerdie i dwóch synów o imionach: Jean-junior i Marco. Mój prapradziadek, jak i jego ojciec, byli hutnikami i wytapiaczami głównie metali kolorowych. Jego synowie też, ale już ich synowie wzbogaciwszy się kupili dość duży majątek ziemski w prowincji Småland, w okolicach Sandsbro. Z biegiem czasu ich potomni stali się rolnikami, nie hutnikami. Tak, więc wychowałam się jako „panna na włościach”.
Dodam, że Sandsbro to piękne okolice o historycznych śladach. Niedaleko naszej wsi, na wzgórzach archeolodzy odkryli kurhany z kamiennymi trumnami z epoki brązu (1800–500 p.n.e.), a my tam właśnie zjeżdżałyśmy na sankach!
09