Wymykałem się z komórki i, nie mówiąc nic Parce, udawałem się w stronę Ośrodka Polskiego. Był to lokal mieszczący się w najbogatszej dzielnicy miasta, ale jakże ubogi. Dwie małe salki, kuchenka i zamknięte na klucz szafy biblioteczne sięgające aż po sufit. Na frontowej ścianie wisiał wizerunek Orła Białego z koroną na głowie i portret Józefa Piłsudskiego. W całym lokalu tchnęło patriotyzmem.
Kiedyś zbierano się tu, aby wyrazić swoją nienawiść do Reżimu w Kraju. Każdy miał swoja koncepcję wyzwolenia Polski i kłócono się, aż do upadłego, aż dziw, iż nigdy nie zjawiła się Policja. Polityka trzeszczała w każdym z nas. Niektórzy chcieli tworzyć desant i wylądować na wybrzeżu gdańskim. Inni szli zdobywać Ambasadę. Nikt nie miał głowy do tańców, ani do uwodzenia młodych jeszcze i niezamężnych pan. Wszyscy mieli w oczach umęczoną Ojczyznę. Nie było nas wielu, ale byliśmy bojowi i nieustraszeni, tym bardziej, że nic nam nie groziło za nasze buntownicze krzyki. Byliśmy emigrantami politycznymi i tutejsza demokracja pozwalała nam krzyczeć.
Później Komunizm upadł i staliśmy się wolni. Mogliśmy wracać do Polski, ale nikt nie wracał. Rozejrzeliśmy się wokoło i spostrzegliśmy, że jesteśmy już starzy, że niewiele zostało nam wzlotów, jeśli w ogóle. I otaczające nas kobiety w lokalu Ośrodka Polskiego zrobiły się korpulentne, wyrosły im zadziwiające wąsiki, których przedtem nie widzieliśmy i wszystkie, jak na komendę, umalowały sobie włosy na rudo, jak gdyby na świecie nie było innych kolorów. Żadna nie chciała być siwa, a więc wierzyły w swoją młodość i możliwości.
Chodziłem tam na polowanie, miałem nadzieję, że znajdę kobietę, która ze względu na dobre serce wzmocni moje poczucie męskości. Teraz, kiedy zamieszkałem w komórce, w Lokalu zaczęto organizować występy kulturalne i literackie. Wojna z Reżimem się skończyła, wiec trzeba było zapełnić czymś czas. Poszukiwano na gwałt poetów. Poeci stali się tak samo wysoko cenieni jak kiedyś polityczni mówcy. Wygłaszali wiersze, panie biły brawo, panowie pochrząkiwali znacząco udając, że poematy do nich docierają. Wszyscy na sali byli niezwykle uduchowieni, dochodziło czasami do tego, ze niektórzy słuchacze wzbijali się w górę i walili głową w sufit. Suknie szeleściły, panowie szurali butami i spoglądali smętnie na zegarki. Czasami zjawiali się historycy, opowiadali nam o tym, jak jeszcze niedawno żyliśmy, zaś my chwytaliśmy się za puste portfele i ze zrozumieniem kiwali głowami. Z gadaniny takiego mówcy wynikało, że byliśmy wielkimi bohaterami, bo kiedyś tam rozdawaliśmy ulotki, których żaden przechodzień nie był w stanie przeczytać, albo demonstrowaliśmy pod Ambasadą. Byliśmy z tego bardzo zadowoleni.
Nie słuchałem tych bzdur, a raczej rozglądałem się za kobietami. Większość siedzących tam kobiet, to były rozwódki. Jak kobieta katoliczka może zostać rozwódką nie miałem pojęcia, ale faktem jest, że rozwódek tam zawsze było bez liku. I tu widziałem swoja szansę. Cóż by zależało takiej rozwódce zająć się mną co jakiś czas erotycznie. O opuszczeniu Parki nie mogło być nawet mowy. Marzyłem o czymś, co raczej przypominało by pogotowie seksualne. O uczuciach nie było mowy, chociaż na dnie serca było marzenie, że się jednak rozpalę i wybuchnie we mnie miłość. Ale wszystkie panie, i te w spodniach, i te w spódnicach, patrzyły na mnie groźnie. Miały na głowach wysokie kapelusze, a na podołku trzymały olbrzymich rozmiarów czarne torby. Jednak, czasami uśmiechały się do mnie zachęcająco i wykrzywiały w czymś, co miało znamionować dobre wychowanie.
Pewnego dnia pewna pani uśmiechnęła się do mnie cieplej, niż wszystkie inne. Przysunęła się do mnie i szeptem poinformowała, że produkuje w domu wspaniałe maści na wynos. Gdybym potrzebował maść na porost włosów, albo na jakieś inne egzystencjalne choroby, na przykład liszaje, to mogę się do niej zgłosić. Zgłosiłem się do niej natychmiast, już następnego dnia. Przyjęła mnie w mieszkaniu, które przypominało raczej grotę buddyjskiego mnicha, niż mieszkanie bogobojnej katoliczki. Udrapowane kolorowymi szmatami ściany, świece we wszystkich możliwych miejscach, ołtarzyk z figurkami Buddy i czarny kot olbrzymich rozmiarów rozwalony brzuchem do góry na kozetce. Pani natychmiast przystąpiła do pokazywania mi słoików z maściami i ziołami. Była w białym frotte szlafroku i do tego wszystkiego szlafrok był tak rozchylony, ze ukazywał olbrzymi, biały dekolt. Wpatrywałem się w ten dekolcik jak urzeczony. Bałem się, że owa pani zobaczy mój rozpalony do białości wzrok wlepiony w jej dekolt, więc od czasu do czasy wpatrywałem się w gołą ścianę. Po chwili jednak znów wracałem do podziwiania dekoltu. Rozdygotany byłem cały. W końcu to nie było normalne, że przyjmowała mnie w szlafroku. Mogła się przecież ubrać. To musiało coś znaczyć i z pewnością znaczyło. Czułem się jak jakiś Adam, któremu po raz pierwszy pokazano Ewę. Po prostu byłem wniebowzięty. Jej drobna postać w tym szlafrokowym opakowaniu. Zaraz się rozchyli jeszcze bardziej i co wtedy? Wpatrywałem się w jej szlafrok niczym przysłowiowa sroka w gnat, w piersiach mnie piło straszliwie, a ona niezmordowanie pokazywała mi swoje nowe maści i słoje. Jej włosy całe rude, jak płonąca stodoła i jej stópki w czarnych trzewiczkach, malutkie, drobniutkie jak u chińskiej żonki.
Mój wzrok nie umknął jej uwagi. Zamrugała umalowanymi oczkami i lekko zaczerwieniła się, co zwiększyło jeszcze bardziej moje nadzieje. Od razu zauważyła, że na maści wcale nie zwracam uwagi. Nagle odwróciła się do mnie i na ułamek sekundy rozchyliła szlafrok na sto procent. Zobaczyłem wszystko i białe wrota zatrzasnęły się, można powiedzieć, z trzaskiem. Zawirowało mi w oczach jak gdyby cała Droga Mleczna wpadła mi do źrenic. Paraliż mi przebiegł przez palce.
Czoło gorące jak piec martenowski. Opadłem się o oparcie krzesła i zwiesiłem głowę. Zaraz stracę przytomność i co wtedy?, pomyślałem. Uderzył mnie w nozdrza zapach curry. Było mi wstyd, cholernie wstyd, uciekać czym prędzej, ale jak uciec z tego labiryntu firanek i prześcieradeł, kiedy mnie nogi nie niosą?. Wtedy ona powiedziała:
– Teraz widzę, że pan przyszedł sobie powróżyć. Bo tak zawsze jest, że jak ktoś. sobie chce powróżyć, to słabnie w sobie i ma głupie myśli. Panie kochany, to wymaga siły, żeby sobie w los zaglądnąć. Bo nigdy nie wiadomo kogo się zobaczy, diabła, czy anioła.
– Powróżyć?!, wykrztusiłem.
– Tak. Moje karty Taro ta powiedzą panu teraźniejszość, przeszłość i przepowiedzą przyszłość. Moje karty nie kłamią, bo są cygańskie.
– Właściwie nie mam przyszłości, powiedziałem.
– Bzdura, powiedziała, przyszłość każdy ma, bo nie wiadomo co się zdarzy za sekundę.
Wyjęła z maleńkiego etui leżącego na stole talię Tarota, potasowała zgrabnie i kazała mi przełożyć trzy razy – w kierunku serca. Rozłożyła karty w magiczny krąg. Jedna z nich miała mnie wyrażać. Powiedziała, że to karta “Sprawiedliwość” – umiar i surowość. Nie chciałem się z nią kłócić twierdząc, że we mnie jest raczej szaleństwo.
– Twój cel i przeznaczenie, to miłość. Wyszła ci karta “Miłość” – młodzieniec z dwoma miłymi paniami. A przyszłe wpływy, to pan widzi “Papieżyca”. W ręku trzyma berło, na głowie ma tiarę i pilnują ją dwa lwy. Cała w złocie jest. Groźna. To znaczy dyscyplina, ślepe posłuszeństwo, wiara, rozum, zimnica.
– Papieżyca – powtórzyłem.
– Nich pan się nie martwi, to dobra karta. Wyobrażenie Papieżycy jest łączone z egipską boginią Izydą. Jest podobno taki fresk w Appartamento Borgia w Watykanie, na którym bogini siedzi na tronie trzymając na kolanach otwartą księgę. Za nią zasłona – tak właśnie przedstawiana jest Papieżyca. Na naszej karcie też. Jest uosobieniem kobiecości. Papieżyca jest protektorką wiedzy codziennej i tajemnej, jest obrończynią cnót. Jest nauczycielką. Ta karta znaczy mądrość. Zdrowy rozsądek. Właściwą ocenę. Dążenie do wiedzy. Platoniczne związki.
– W przeszłości masz kartę “Wieża”, piorun i rozpadające się mury. Zmiana życia, zmiana całego myślenia. A co jako rezultat końcowy? “Szaleniec”. Błazen z węzełkiem u boku. Samotność, niepewność. Początek przygody. Musisz podjąć jakąś konkretna decyzję, żeby uciec od Szaleńca.
– Ale co?, zapytałem.
– Aa, tego już karty nie mówią, powiedziała i złożyła talię . Karty miały żółte, chropowate grzbiety i zabłysły słonecznie w poświacie padającej od zapalonych świec. Zauważyłem jeszcze tatuaż na ramieniu “Diabła” i lampę w ręku “Eremity”.
Nie, nie przestraszyłem się tych kart i tego wróżenia, ale zastanowiło mnie to, że moje życie może być oglądane, jak na dłoni, przez zupełnie mi obcego człowieka. Oczywiście moje nadzieje erotyczne rozwiały się w nicość. Raczej czułem się jak u pielęgniarki, która budzi mnie z narkozy.
Wstałem z krzesła i powiedziałem, ze muszę już iść. Moja Wróżka, której imienia w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć, powiedziała, że nie można wstawać od kart Tarota ot tak sobie, że trzeba pomedytować, czyli stać się czystym w środku niczym biała kartka papieru. Usiedliśmy na podłodze w pozycji, która tylko w przybliżeniu mogła przypominać kwiat Lotosu. Powiedziała, żebym wypróżnił ze swojej świadomości wszystkie śmieci. Daję słowo, próbowałem, kręciłem się i wierciłem, ale ciągle pozostawałem sobą, widziałem siebie w komórce, a nad sobą Papieżycę w tiarze na głowie i z księgą życia w ręku.
Kiedy otworzyłem oczy, kobieta powiedziała, ze teraz jeszcze raz może mi postawić karty, bo jestem zupełnie oczyszczony. Podziękowałem uprzejmie i poszedłem w kierunku drzwi. Pożegnała mnie rozchylając dekolt szlafroka. Nie mogłem zrozumieć dlaczego ten biały szlafrok na początku tak mnie fascynował. Powiedziała, że mogę do niej przychodzić, kiedy tylko zechcę. Nie wiedziałem co mam jej odpowiedzieć, było we mnie głębokie przeświadczenie, ze ta kobieta trzyma mnie w ręku. Wie o mnie wszystko, w każdej chwili może to wykorzystać przeciwko mnie. Bąknąłem tylko, że będę przychodził, kiedy tylko będę mógł. I wróciłem do swojej komórki.
Teraz zastałem pewne zmiany. Komórka co prawda stała sobie jak stała dawniej, ale na zewnątrz poprzemieniało się wszystko. Po mieszkaniu chodził i spacerował sobie swobodnie pan Miecio, mężczyzna rosły i ogorzały. Parka twierdziła, że pan Miecio jest po prostu złota rączką, że potrafi naprawić wszystko, a w mieszkaniu napraw jest w bród. Trzeba przykręcić śrubki, położyć tapety, naprawić zlew, wycyklinować podłogę w salonie, powiesić od lat niepowieszone obrazy. Ja oczywiście do tego wszystkiego się nie nadawałem.
W tym czasie Parka zmieniła się nie do poznania. Schudła, jak gdyby zwiotczała, chociaż nie widziałem, żeby się odchudzała. Jadła i spała normalnie. Często znikała z koleżankami. Mówiła, że musi się trochę rozerwać, bo ja nudzę ją śmiertelnie. Chodziły gdzieś do restauracji, piły kawę, oplotkowywały cały świat. Kiedy jej nie było waliłem się na kozetkę i zamykałem z rozkoszą oczy. Przez godzinę, albo dwie byłem panem, kulturalnym jak dziesięć nieszczęść. Spoglądałem z wyższością na ekran telewizyjny niczym człowiek znudzony rozkoszami tego świata, bo jest po prostu przesycony. Parka wracała do domu z tych wypraw zmęczona i wściekła. Oczywiście natychmiast zmykałem do komórki. Ona stawiała na stoliku wszystko co było w lodówce i zaczynała jeść patrząc tępo na telewizor. Później zasypiała na kozetce nie mając siły doczłapać się do swojego łóżka. Poza tym coraz częściej była na zwolnieniach lekarskich z pracy. Jak gdyby znudziło jej się pracować, a przecież praca, o czym byłem całkowicie przekonany, była jej jedyną przyjemnością i powołaniem. Nie byłem z tego zadowolony. Przebywała cały dzień w domu, a ja byłam skazany na komórkę. Tak, czy inaczej było z nią cos nie tak. Obserwowałem ją z ukrycia, była taka chybotliwa i niepewna. Mógłbym się martwić, ale nie wiedziałem właściwie, czym mam się martwić. Coś jednak wisiało w powietrzu niedobrego. Te tajemnicze telefony, Parka rzucała słuchawkę i płakała. Albo zamykała się w swojej sypialni i godzinami z niej nie wychodziła. Mogłem ją zacząć wypytywać, co się właściwie dzieje, ale mi nie wypadało. Poza tym i tak nie odpowiedziała by mi na żadne pytania.
Obserwowałem pana Miecia przez szparę w moim zamknięciu. Widziałem jak kręci się po salonie ze śrubokrętem w ręku, spocony jak prosię i ociera się o Parkê. Natomiast ona jak gdyby nigdy nic, uśmiechała się do niego i coś do niego mówiła. Bardzo poufnie. Czułem, że wzbiera we mnie zazdrość. Najpierw taka malutka, która powiększała się jak zaraza. Nie, nie o jakieś tam trywialne sprawy, ale czułem, że grunt mi się usuwa pod nogami. Bo co będzie jak pan Miecio zostanie już na stałe w mieszkaniu? Przecież nie będzie tolerował komórki i mnie w komórce. Co prawda Parka , jako pracownik socjalny, mogła mnie nadal tolerować w komórce, ale co na to Złota Rączka. Podejrzewałem, ze pan Miecio wcale nie jest złotą raczka, tylko bezdomnym klientem Parki, którego przygarnęła z litości i obowiązku. I to mnie jeszcze bardziej denerwowało.
W nocy pan Miecio został ułożony na sofce w Salonie. Podejrzewałem podstęp i oszukaństwo. Podejrzewałem najgorsze, wiadomo co. Nie zmrużyłem przez całą noc oka, pilnowałem, żeby, broń Boże, nic się nie stało. A gdyby się coś stało, to co mógłbym zrobić? Jedno spojrzenie Parki usadziłoby mnie na miejscu.
Rano pan Miecio zachowywał się bardzo spokojnie, ubrał się, ogolił i znów zaczął chodzić po mieszkaniu z śrubokrętem w ręku. Udawałem, że śpię, udawałem, że pan Miecio mnie nie obchodzi. Powtarzałem sobie, że nich ten pan Miecio rozwali cały dom, aby tylko nie ruszał mojej komórki.
Wieczorem Parka przyszła zmęczona i głodna. Miała bladą twarz i rozpalone gorączką oczy. Oczywiście pan Miecio przygotował jej obiad. Stał nad nią, kiedy jadła, jak gdyby był jakimś lokajem, albo mężem. Chciałem się wtrącić do tej intymności i z komórki krzyknąłem, że proszki już wziąłem. Pan Miecio na to nie zareagował, Parka machnęła tylko ręką, zacząłem wiec czytać “Młodzika” Dostojewskiego. Bohater tej książki był również poniżony przez życie. Miałem w oczach łzy. Płakałem nad samym sobą, ale silniejsza od tych łez była moja wściekłość na pana Miecia. W tym momencie usłyszałem jego słowa:
– Szefowo droga, komórkę trzeba zamurować. Bo komu ona jest potrzebna? Tylko przeciąg jest od okna. Komórkę się zamuruje i na to położy tapetę w kwiatki.
Zimny pot mnie oblał i oczy zalał. Bronić się przed zamurowaniem, bronić mojej przeklętej komórki, ale jak? Mogłem wyskoczyć z komórki i rzucić się na pana Miecia, ale to by mi tylko zaszkodziło. Zostałbym natychmiast uznany za kompletnego wariata i osadzony w Domu Zdrowia. Poza tym pan Miecio był sto razy silniejszy ode mnie, jego bicepsy niczym się nie różniły od bicepsów byka. Musiałem czekać spokojnie na dalszy rozwój wypadków.
Wieczorem pan Miecio zwalił przy wejściu do komórki cegły i ustawił wiaderko z zaprawą murarską. Parki nie było w pobliżu. Najwidoczniej była w pracy. Zresztą, z pewnością postanowiła nie protestować i nie wtrącać się, byłem stracony. Nie miałem drogi ucieczki, tylko skok z okna mi pozostawał. Nawet krzyczeć nie mogłem, bo do kogo i po co.
Ściana odgradzająca mnie od Parki i świata rosła wolno, ale systematycznie. Wielgachny pan Miecio uwijał się niezwykle zgrabnie stawiając cegły i rzucając kielnią zaprawę murarską.
odśpiewywał przy tym przez zęby znaną przed laty piosenkę: “Umiłowany kraj i ukochany kraj, umiłowane i miasta i wioski…”.Dygotałem na całym ciele z zimna jak gdyby mnie ktoś wsadził do przerębli. Patrzyłem na okno wiedząc, że to jest mój jedyny sposób ucieczki. W murze był już tylko mały prześwit wielkości mojej głowy. W pewnym momencie pan Miecio przerwał śpiewanie i odezwał się:
– Panie kochany, i co ma pan za życie? Komórka dwa na dwa i tyle. A w życiu mężczyzna ma do spełnienia trzy zadania: spłodzić syna, posadzić drzewo, żeby wyrosło aż do nieba i wybudować dom, czyli chałupę. Syna już mam, robi ze mną na wsi i podobny do mnie jest jak dwie krople wody. Z drzewem nie będzie kłopotów, nasadziłem w życiu tyle drzew, że można z nich uskładać cały las. Gorzej z domem. Na to trzeba pieniędzy i dlatego jestem niewolnikiem pańskiej żony. Robię co każe. Powiedziała zamurować komórkę, to będzie wreszcie koniec. Więc muruję, a tu widzę pana sinego i skulonego z zimna na łóżku. Pomyślałem sobie, że to się nie da tak zamurować człowieka, który jeszcze w życiu żadnego domu nie wybudował.
– To niech pan mnie odmuruje! – krzyknąłem.
– Nie wiem, czy mogę – odpowiedział pan Miecio, miał wyraźnie zdenerwowaną twarz, czapeczka z daszkiem zsunęła mu się na szyję. Kazano zamurować to muruje. Nawet kazano mi zamurowanie wytapetować, że niby nic nie było. Ot, goła ściana.
– Więc miałem być żywcem zamurowany – wykrztusiłem wsadzając głowę w pozostały do zamurowania otwór.
– Tego nie twierdzę – powiedział pan Miecio i patrząc mi prosto w oczy otarł pot z czoła. – Murowałem, ale że się okazało, ¿e w komórce pan jest, to nie muruję. Twierdzić, to ja nie twierdze, że pańska żona chciała pana żywcem i to moimi rękami. To była chyba po prostu poważna pomyłka. Ale kto to widział, żeby ktoś siedział w komórce i nie ruszał się przez wiele godzin. Czy pan, że się zapytam, tak zawsze?
Michał Moszkowicz
Fragment niepublikowanej książki