Źdźbło słomy

Filozofowie uważają, że do legend powinno się podchodzić z szacunkiem większym, niż do podręczników historii. Legenda zazwyczaj odzwierciedla życie ludzi z jakiejś wioski, natomiast jej historię opisuje najczęściej wioskowy szaleniec.

Szwecja to trochę kraj baśni, saga o przyjaznych ludziach i ich lasach. Jest w tym jakaś ponadczasowa mądrość, coś z czystej mistyki świata Harry Pottera, pomagająca zachować w trudnych czasach zdrowie na umyśle. Mistyczny świat młodego czarownika, gdzie o ironio ciągle się walczy, ale jest łagodnie i bezpiecznie. Może to powinno, nas ludzi, czegoś nauczyć? Jesteśmy w końcu tylko animatorami przeciętności.

Wojna, paskudna Druga Wojna Światowa zaczęła się, gdy Szwecja znajdowała się w pełnym biegu realizacji wielkiej przebudowy państwa. Wprowadzano prawa chroniące ludzi pracy, powszechną służbę zdrowia i wiele więcej fundamentalnych dla państwa zmian. Szwedzi nie mieli w tej wojnie nic do roboty, ani terytorialnych roszczeń, ani politycznych potrzeb, słowem żadnych interesów żeby była konieczność zbrojnego załatwiania spraw. Budowali pełną parą zręby na wskroś nowoczesnego państwa, gdy w Europie wybuchła nagle staroświecka wielka wojna. To nie była ich wojna i szczęśliwym zbiegiem losu, bez własnych w tym względzie zasług, zostali w śmiertelnych zmaganiach narodów Europy z hitlerowskimi Niemcami oszczędzeni.

Wiele powodów mogło wpłynąć na decyzję Hitlera, iż zostawił Szwecję w spokoju. Hitler uważał rasę nordycką za ideał „rasy panów”, a izolowany na półwyspie skandynawskim naród wykształcił typ urody, który mu się tak kojarzył? Może potrzebny był mu jeszcze jeden, poza Szwajcarią, kraj bez wojny, służący do prowadzenia politycznych gier? Może uznał, że Szwedzi będą lepiej dla niego pracowali jako ludzie wolni, niż pod okupacją, a bardzo potrzebował ich stali i łożysk? A może zostawił ich w spokoju, bo zostawił? Szwecja nie stanowiła dla Hitlera żadnego niebezpieczeństwa.

Gdy wreszcie wojna dobiegła końca i Europa rozpoczęła lizanie powojennych ran, Szwecja rozpędzona gospodarczo rozkwitała. Należy pamiętać i dać świadectwo, że Szwecja świadczyła krajom dotkniętym wojenną ruiną wielką pomoc, ale w świadomości intelektualistów, szczególnie starszego pokolenia, tkwił cierń poczucia winy, rodzaj kompleksu II Światowej Wojny. Mieli przykrą świadomość, iż Szwecja a szczególnie jej obywatele, byli zbyt pasywni, że nawet w koniecznej grze ustępstw by zachować niepodległość, mogli pokazać więcej charakteru. Taki choćby przykład. Rząd pod niemieckim naciskiem zezwolił na transport sprzętu wojennego przez terytorium Szwecji do Finlandii. Przykra, ale wymuszona troską o bezpieczeństwo państwa decyzja. Jednak że przez cały ten czas nie znalazł się jeden Szwed, który by podłożył na torach, którymi mknął sprzęt wojenny na fiński front, choć źdźbła słomy, to troszkę wstyd.

Dawno temu słyszałem z ust pewnego rodaka starego emigranta zdarzenie, które zapamiętał, bo w jakim sensie dotyczyło również mnie. Wracając z Norwegii zatrzymał się, już po szwedzkiej stronie, żeby coś zjeść, a rok był 1970. Przy stoliku obok siedziało przy piwie paru starszych Szwedów i pewnie nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby nie usłyszał opowieści o wojennych przeżyciach. Nastawił uszu. Opowiadający został w 1943. zmobilizowany do służby wartowniczej i stał na granicy szwedzko-norweskiej (Norwegia, przypomnę, była wówczas pod niemiecką okupacją). Stał na warcie, a kilkadziesiąt kroków od niego pełnił służbę niemiecki żołnierz i widzieli się nawzajem doskonale. Wtedy – ciągnął narrator, ryzykowałem wiele, on przecież mógł w każdej chwili zacząć do mnie strzelać! Przy stoliku zaległa pełna zrozumienia dramatyzmu chwili cisza. Ów Polak powiedział kończąc: – Wiesz, co sobie wówczas pomyślałem? Pomyślałem – Boże jak ja wam zazdroszczę! Czy może być coś cudowniejszego, jak mieć takie wspomnienia z najokrutniejszej wojny, jaka przetoczyła się przez Europę?

Szwedzki stolarz w roboczym kombinezonie, odziany we frak, wyglądałby tak szlachetnie, że mógłby uchodzić z powodzeniem za członka Królewskiej Akademii Literatury. Pociągła twarz, wąsko sklepione czoło, długopalce dłonie, szlachetne kąty twarzy. Tak powinien wyglądać profesor uniwersytetu, a nie stolarz! Szwedzi będąc ciągle jeszcze w miarę czystym genetycznie narodem, sprawiają złudne pozory inteligencji, ponieważ ciągle żywy jest zwyczajowy pogląd, że rasowy intelektualista ma być koniecznie smukły, wiotki i ascetyczny.

Słowiański model genetyczny zdecydowanie temu przeczy. Przysadzisty laureat Nagrody Nobla z literatury, osnuty lirycznymi mgiełkami wielki poeta i Czech Jarosław Seifert, wyglądał jak stu stolarzy!

O piękności kobiet nie ma co mówić, najwyższa półka. Gdy idą sprężyście nadmorskimi alejami, ze swoimi płowymi dziećmi, są tak jasne, że przejrzyste, a piersi sterczą im jak oznaki za sprawność fizyczną, podobne są  świetlistym kometom.

Moja najwcześniejsza „szwedzka” pamięć sięga roku 1971. Spędziłem wtedy dwa miesiące w Göteborgu i w pamięć zapadła mi atmosfera poranków. Moim gospodarze wychodzili wcześnie rano do pracy i zostawałem sam. Pozornie sam, bowiem towarzyszyło mi radio. Kompletnie niezrozumiały głos coś do mnie mówił, śpiewał, śmiał się. Nie rozumiałem nic, jednej sylaby. Wsłuchiwałem się w pauzy i niespodziewane westchnienia, otaczał mnie potok chwilami zgrzytliwych i niezrozumiałych dźwięków. Mistykę tych poranków pamiętam do dziś, bowiem byłem przekonany, że przegrałem. Tego nie nauczę się nigdy, po prostu niemożliwe, to wykracza poza możliwości mojej kory mózgowej!

Przeprowadziłem kiedyś eksperyment ilustrujący różnicę w zachowaniu, używając do tego znajomych Szwedów, Polaków i siebie. Otóż w czasie rozmowy skracałem nieznacznie dystans między nami i obserwowałem reakcje. Okazało się, że nieznaczne zbliżanie się, który zupełnie nie przeszkadzał Polakom, sprawiała Szwedom niewygodę. Starali się cofnąć, stanąć bokiem, słowem odsunąć na większa odległość. Dziś, po z górą pół wieku życia wśród nich, mnie również przeszkadza. Zresztą nie tylko to.

Co w człowieku najgłębsze, co w nim najważniejsze i centralne? Nie poglądy i przekonania, nie przeżycia religijne, nie charakter, nie temperament, nie przyzwyczajenia. Co więc? Otóż najważniejszy w człowieku jest ton. Ton, jakim odzywa się potrącana kolejami losu dusza. Czasem zabrzmi czysto jak dźwięk szlachetnego kryształu, czasem zgrzytnie jak paznokieć po szybie, czasem jęknie pękniętą struną i dźwięknie głucho, a czasem zabrzmi niczym. Ton. Ton jaki wydaje dusza mówi o człowieku najwięcej, mówi wszystko.

Andrzej Szmilichowski

Lämna ett svar