Koło południa telefon od wuja Tarwida, pułkownika odrodzonego wojska polskiego i mojego ojca chrzestnego. Wujek kategorycznie zabronił Mamie wychodzenia z domu, bo pogoda bardzo niepewna. Nie mylił się, dwie godziny później przed naszymi oknami, mieszkaliśmy przy ulicy Browarnej na Powiślu, leżał trup kobiety i puchł w oczach bo pogoda upalna.
Wybuchło powstanie. Jesteśmy dobrzy w powstaniach i nie swoich wojnach, a jakie piękne mamy za granicą cmentarze! Dzielni i miłujący wolność Polacy, waleczni chłopcy rzygający krwią na Santo Domingo, pod Samosierrą, Monte Cassino, Lenino, pod Tobrukiem i Narwikiem. A potem jedyny ślad po nich, to zdjęcie w pięknym mundurze na komodzie.
Miałem sześć lat i byłem prowadzany na Solec, gdzie odbywało się nauczanie smarkaterii (nielegalne, bo Hitler nie życzył sobie abym był gruntownie wykształcony i przynajmniej to jedno mu wyszło). Mama pracowała w administracji domów, a pożytkiem z tego wynikającym był jedyny w całej kamienicy telefon. Ten przywilej o mały włos nie sprowadził na mieszkańców kamienicy nieszczęścia, ale nie uprzedzajmy wypadków.
Mama odwiedzała wiele domów i pięter, dokonując jednocześnie sekretnych oględzin lokali, w poszukiwaniu możliwości postawienia ślepej ściany. Była żołnierzem Armii Krajowej i organizowała zakonspirowane lokale, wykorzystywane potem jako magazyny, drukarnie, czy miejsca do przenocowania.
Tak nadszedł ów dzień, gdy powiało grozą. Był jesienny wieczór i miasto uśpione godziną policyjną, gdy przed domem zapiszczały hamulce i rozległo się łomotanie do bramy. Po chwili ciężkie kroki na schodach, walenie w drzwi i głos dozorcy: Pani Stanisławo, pani otworzy!
W drzwiach stał pobladły dozorca pan Kobiela, za nim niemiecki żołnierz ze szmajserem na piersiach. Odepchnął dozorcę, przekroczył próg i warknął: Telefon! Potem podszed do biurka, krótko rozmawiał, trzasnął słuchawką i pociągnął ciężkim spojrzeniem wokół.
Tu konieczne stosowne wtrącenie. Niemieckie władze okupacyjne zawsze i w każdej sytuacji legitymowały ludzi. Zawsze. Kto nie miał obowiązującego dokumentu (kenkarty) to Pawiak, a potem najczęściej Auschwitz-Birkenau. Zginął tam inny mój wuj, wzięty z łapanki Jan Janowski. Ale wróćmy na Browarną.
Niemiec stoi przy dziadka biurku i co widzi? Starszą kobietę z robótką w ręku, młodą kobietę i małego chłopca przy kozetce w rogu pokoju, zaspanego mężczynę w drzwiach sypialni. Są to: babcia Maria, Mama, ja … i porucznik AK przybyły przed paroma godzinami prosto z lasu do Warszawy na odprawę. Jak się potem okazało zupełnie na wariata, bez żadnych dokumentów, choć na pytanie Mamy powiedział, że ma dobrą kenkartę! O tym kim jest nie wiedzą dwie osoby, Niemiec i ja.
Niemiec potoczył wzrokiem i kiedy już miał wrzasnąć swoje – Ausweis!, spojrzał na wielki masywny kufer w rogu pokoju… i stracił koncept. Zmieszał się i zamilkł, potem wrzasnął – Heil Hitler!, trzasnął obcasami i tyleśmy go widzieli!
Życie potrafi pisać scenariusze. Otóż kufer był Mamy posagiem i dziadek aby było posażnie a zarazem ładnie, kazał przykręcić na wieku panieńskie inicjały mamy, Stanisławy z domu Strusińskiej. Litery były stylizowane w kształcie błyskawicy i łudząco przypominały inicjały przerażającej formacji, której bali się również żołnierze Wermachtu – SS!
A wszystko to zdarzyło się, ponieważ Niemcom strzeliła na ulicy Browarnej opona i potrzebowali pomocy, a tylko u nas był telefon.
Korzystając z okazji, że mi się to wszystko przypomniało, dodam parę ważnych dla mnie rodzinnych informacji. Jestem dumny z mojej Mamy, żołnierza Armii Krajowej, ale mam więcej powodów do dumy z mundurów w najbliższej rodzinie:
Dziadek Władysław Szmilichowski, który mówił o sobie: Jestem Starorusem, odbył żołnierską powinność w wojnie rosyjsko-japońskiej (1904-1905).
Dziadek Jan Strusiński był chorążym w brygadzie generała Dowbora-Muśnickiego. Stąd rodzinny grobowiec na Wojskowych Powązkach w kwaterze Dowborczyków.
Stryj Sławomir Szmilichowski, porucznik lek. wet. Wojska Polskiego, umarł w Budapeszcie od ran odniesionych we wrześniowych walkach 1939 roku.
Ojciec porucznik lek. wet. Teofil Szmilichowski, został odznaczony: Krzyżem Walecznych za walkę we wrześniu 1939 roku, Orderem Virtuti Militari za obsługę tajnej radiostacji w Oflagu VII A Murnau.
Andrzej Szmilichowski