KUNGENS KURVA*. Galeria z przymrużeniem oka

Chwilami trudno zrozumieć pobudki rodaków, którzy wspominając swe pierwsze emigranckie lata, drapują je z jednej strony w dramatyzm, z drugiej zaś w swoją niebywałą dzielność. Choć przecież doskonale ich rozumiem! Trudy owych zmagań przydają im splendoru, czynią bohaterami, to są ich colty, ich stedsony i mustangi. Ci wspaniali: urzędnicy, stolarze, inżynierowie, elektrycy, nikt, tancerze, śpiewaczki, złodzieje, architekci, cymbały, kurwy, humaniści, bandyci, filozofowie, stalinowcy, cichodajki, pomoce domowe, adiunkci, szubrawcy, lekarze, sadomasochiści, profesorowie, weterynarze, gamonie… (niepotrzebne skreślić), dosiadają swych Rosynantów i zmagając się z oporną materią okazują spiżową dzielność pionierów.

Zgodliwy miał wykład w ONiK (Ośrodku Nieskazitelnych i Kryształowych). Mówił o literaturze, jej roli, pisarzach, te rzeczy. Nic specjalnego, powtórzył standardowe argumenty, powołał znane powody, podkreślił, uwypuklił. Ale mówił rzeczy potrzebne, literatura, aby być w świecie techniki w ogóle dostrzegana, musi mówić i się pokazywać.

To bardzo popularna nieskopienna postać, kto nie zna Zgodliwego, nie zna nikogo. Ma on tyle wad, że czynią go silnym i drzemie w nim talent większy niż jego osobowość potrafi unieść. Na półce literatów polsko-sztokholmskiej diaspory zajmuje poczesne miejsce, co przyszło mu bez trudu, bo nieliczny jest. Zgodliwemu — piszącemu z talentem, uroczo i najczęściej o szabasowych świecach, niedostępna jest wiedza, jaką mają wszyscy jego przyjaciele — gdyby nie pełna werwy i urocza żona, zginąłby dawno temu jak puch jaki marny.

W dyskusji, która zeszła w jakimś momencie na temat wiary (wieczór w ONiK), jedna z pań zacytowała parę zdań ze wstępu do mojej książki „Po Tamtej Stronie Materii”, i zaraz odezwał się osiemdziesięciokilkuletni Głowacz, emerytowany filozof. Nie godził się z tym, co usłyszał, iż religijność i duchowość to nie to samo. W ogóle odmówił mi prawa zabierania głosu w sprawach ważnych i coś mi się wydaje, że nie religijna wiara go do tego zobligowała (mówi, iż agnostykiem się czuje), a pycha zawodowa. Argumentował, i z sekundy na sekundę coraz bardziej się zaperzał. Nie mówił długo, ale z ostatnich zdań już wynikało, żem jest głupiec nierozumiejący podstawowych spraw. Zacietrzewił się i ciskał w moją stronę jadowite spojrzenia, w końcu nieomal się z wściekłości nie zapowietrzył!

Tetryczenie ma to do siebie, że dotkliwiej prześladuje mężczyzn, panie tetryczeją zdecydowanie wolniej od facetów. Potem poszliśmy z Głowaczem na wino i było miło.

Życzliwy, nie jest człowiekiem tak wykształconym jak Głowacz — docenci filozofii nie rodzą się na kamieniu — i sporo młodszym od niego, ale czyni w tym względzie postępy, obchodził niedawno 65-cio lecie urodzin.

Życzliwy ma tupetu na parę osób. Jest człowiekiem uczynnym, bardzo rodzinnym i socjalnym, wielbi intensywnie żonę (co nie przeszkadza im od czasu do czasu pięknie na siebie wrzeszczeć), ma dobre serce, jest wyśmienitym organizatorem, kopalnią dowcipów, sybarytą, i uczy mnie (nie zdając sobie z tego sprawy) pokory.

Otóż, o co by nie szło, jakiego by tematu nie dotknąć, Życzliwy przez parę sekund słucha uważnie, a potem tylko wyczekuje dogodnego momentu, aby wejść na arenę, wchodzi i tokuje. Mówi szybko, gęsto i agresywnie, w każdym zdaniu jest strzępek historii, kłaczek obyczajowości, refleksja z której wychodzi pozytywnie jego spostrzegawczość, mgiełka żartu, a wszystko podane ogromnie autorytatywnie. Gdy ktoś pragnie się wtrącić, w oczach Życzliwego budzi się irytacja, gdy usłyszy odmienne zdanie, gniewa się, zżyma i idzie na noże. Dla Życzliwego każda rozmowa jest pojedynkiem.

Nie był taki trzydzieści lat temu, gdy go poznałem, dziś łatwo się zaperza i posapuje poirytowany, iż mu się nie potakuje i w ogóle wtrąca, ale to wszystko tylko na chwilę, bo mu zaraz przechodzi. Moja lekcja pokory polega na cierpliwym go wysłuchiwaniu, co nie bywa w końcu nudnym zajęciem, bo głupi nie jest i potrafi ciekawie mówić. Życzliwy przekonany jest, że skleroza ma do niego utrudniony dostęp, co życie niestety podważa — potrafi opowiadać po raz czwarty ten sam dowcip, który ja w mojej niezgłębionej dobroci wysłuchuję jak po raz pierwszy.

Ze mną samym podobnie jest niestety. I w dowcipach, i w ogóle. Staram się wyhamowywać, Bóg mi świadkiem, ale łapię się coraz częściej na tym, że się przypieprzam do drobiazgów i irytuję, gdyż mam niemal niezachwianą pewność posiadania racji. Gdy ochłonę, bąkam przeprosiny, by po chwili znowu wdać się w jakieś idiotyczne ja-wiem-lepiej. Trochę głupio, ale nic to Basieńko! — podróżujemy dalej. Starszym panom łaskawy Bóg winien wzmocnić dar tolerancji. Gdybym powiedział Życzliwemu, że tetryczeje, nie wyśmiałby mnie, nie. Nie uwierzyłby.

Zaś Spory gdyby usłyszał, iż sposób w jaki prowadzi rozmowy, szczególnie z kobietami, może sprawiać wrażenie jakiegoś rodzaju nawiedzenia (z pyłkiem nieuświadomionego nacyzmu), też by nie wyśmiał, ale z innych pozycji. Powiedziałby coś na temat pokory i że być może rzeczywiście coś jest w tym, co mówię, potem by mnie poklepał, objął ramiem i spojrzał ze swej wysokości (drab z niego potężny) łagodnie w oczy. Podejrzewam jednak, że poczułby się, i tu są trzy warianty: niesprawiedliwie potraktowany, zdziwiłby się, że nie rozumiem intencji, które nim kierują (Przecież się przyjaźnimy i powinieneś znać mnie lepiej!) poczułby się dotknięty, bo obecna jest w nim parugramowa pycha.

Powiedziałem mu kiedyś, że zawsze lubiłem kaszankę podsmażaną z cebulką, pychota!, i mimo że jestem od dziesiątków lat wegetarianinem, to od czasu do czasu, raz na parę lat, pozwalam sobie na tę słabość. Spory spojrzał na mnie zdumiony i oświadczył z mocą, że gdyby zrobił coś podobnego (jest wegetarianinem), świat cały zwaliłby mu się na łeb, a konstrukcja wiary, którą w pocie czoła i od lat buduje, ległaby w gruzach.

Spory uprawia swoisty rodzaj duchowego samobiczowania i czerpie z tego swoje przyjemności. Nie pije tego, broń boże je tamtego, zabrania sobie myśleć o owym… Spory odmawia sobie prawa do wielu rzeczy, które lubi, bo uważa, że lubić to słabość. Mruczy ciągle hinduskie mantry i stale powtarza, że wybaczając, nakłada na siebie pokutę w postaci pokory. Jest człowiekiem mądrym, dobrym, przyzwoitym, niesamowicie oczytanym i z sercem na właściwym miejscu, mecenasem kultury sponsorującym (chętnie anonimowo) od lat emigracyjną twórczość literacką i sieroce dzieci w Polsce. A także uwielbia stwarzać wokół siebie chaos, który go rzekomo okropnie męczy, oraz produkować misie.

Odżywia się rodzajem ezoterycznej wiary, uprawianej na dalekim wschodzie, w której to wierze jakby nieco zagubił samego siebie. Świat, w który wierzy, składa się z dobrych energii, co nie przeszkadza mu łatwo się wkurzać na różne napotykane przeszkody i wtedy parska gwałtownie. Rozumiesz, wiesz, nienawidzę!!! Życie duchowe i codzienne odbiera przez pryzmat filozofii buddyjskiej z saibabowskim odjazdem, przyjmując dalekowschodnią cywilizację duchową za swoją.

Wygląda na to, że poszukując w świecie miejsca, które dałoby mu osobistą satysfakcję — bo życie, jakie wiedzie, narzuciło mu dość surowe regulaminy i poddaje od czasu do czasu próbie jego męskie ambicje, z części których dobrowolnie (pokora!) zrezygnował — znalazł ją w dalekowschodniej mistyce i światowej literaturze. W tych kosmosach nikt niczego od niego nie żąda, nie pogania, nie krytykuje, nie stawia przed próbą. Tam, w zamglonym romantycznie świecie imaginacji czuje się mocny, dowartościowany i bezpieczny. Zapewne dlatego tak mocno trzyma się i intensywnie przeżywa swoje orientalne zadumy, oraz wiernie służy kulturze słowa pisanego. Pogratulować i pozazdrościć, znalazł swój świat, swoje mustangi, a to nie każdemu się udaje.

Patetyczny upadek człowieka, którego nie nazwę, wart jest mszy. Nieprzyjemny to widok, a zarazem buczące jak boja przeciwmgielna ostrzeżenie, co może się stać z człowiekiem, gdy jedne siły wezmą w nim górę nad innymi.

Halibut ma głos Cohena i używa go przy goleniu. Czasem też na salonach jak go poproszą, a proszą. Pochodzenie ma też jak Cohen, ale różni się od niego trzema rzeczami: kodem w American Express, tybetańskim adresem, i tym że Cohen nie ma brzucha w przeciwieństwie. Halibut zna ludzi, których wypada znać i jest wśród nich rozpoznawalny jako uniwersalnie dowcipny warszawista prawobrzeżny. Żonkę jego, nie powiem, da się oglądać, apetyczna wszędzie, gdzie spojrzeć. Halibutowa zapytała mnie trzydzieści dwa lata temu, czy jestem jaroszem, bo słyszała, a pyta gdyż chcą nas z żoną zaprosić, to żebym miał co przekąsić, a potrafi takie wegetariaństwa upichcić, że głowa boli. Czy się przechwalała do dziś nie wiem, ale mam nadzieję się dowiedzieć, rodzinnie długowieczny jestem. Z czego Halibuty żyją, wiedzą oni sami i częściowo szwedzki fiskus, gołym okiem widać, że żyją ochotnie.

Pamiętam ją doskonale, Freda świetnie śpiewała bluesa i to ją trzyma do dziś. W 1964 roku, na Festiwalu Piosenki w Opolu, przez parę dni Ona, Leszek Kowalski — aktor komediowy z Wybrzeża i ja, byliśmy nierozłączni. Gdy Jej to przypomniałem w sztokholmskim Instytucie, patrzyła, słuchała, uprzejmie potakiwała, ale odniosłem wrażenie, że nie miała ochoty sobie przypomnieć.

Czym skorupka nasiąka za młodu? Trudne pytanie, najczęściej nasiąka się tym, co rodzice mają pod ręką. Roztropka dysponuje ogromnym atutem — jest dziewczyną wielkiej urody, bardzo jest piękna, a to nie o każdej można powiedzieć. Ma to, bo dostała od mamy, taty i Boga więc nie ma się czym chwalić, ale resztą zajęła się sama i zrobiła to dobrze, znakomicie wręcz. W toku zabiegów wokół światowej kariery filmowej, złotowłosa Roztropka zajęła się na początku filmową numerologią stosowaną (rozumiemy się, 007), zanim ogniem i mieczem urodziła dwóm mężom po jednym dziecku. Jeszcze o niej usłyszymy i nie wiem jak inni, ale ja jestem z niej dumny.

Nie znałem wcześniej człowieka równie rozkapryszonego i zapatrzonego w siebie jak On, no może jednego. I w porządku, człowiek utalentowany musi być narcystyczny, inaczej nic po nim. Niezbyt wystaje nad poziom morza, ale gdzie się pokaże wzbudza zainteresowanie pań, szczególnie brunetek. Ma On głowę rzymskiego patrycjusza w wieku wczesno-przedemerytalnym, czyli siwy łeb ma, a także młodą żonę (brunetkę oczywiście) i niesamowity ciąg do pisania, do laptopa przywiązany jest bardziej niż do nerwicy.

Jest klasycznym grafo-manem. Istnieją uzasadnione podejrzenia, że tak pisze i pisze, bo po pierwsze kocha pisać, ale także dlatego, że jest chciwy na pieniądze. Pisze zaś świetnie, jędrnie, bogato, z celną metaforą… oraz erotomańskim odjazdem. Ta dewiacja przynosi Mu nie tylko powodzenie i kasę, ale także chwałę, bo pisać o seksie jest ogromnie trudno i wymaga talentu, a robi to bardzo sprawnie. I pędzi, gorączkowo pędzi w świętym przekonaniu, że w pędzie najlepiej się sprawdza, czuje, jednocześnie spazmując dramatycznie, iż On już tego dłużej nie wytrzyma.

W towarzystwie On lubi spowić się w szalik, siąść trochę z boku i robić za lorda Byrona. Lubi także rozmawiać i lubi tak silnie, że znalazł redakcję, która mu płaci za gadanie z jednym facetem. Nie pasują do siebie.

Był kiedyś dyrektorem Instytutu, ale wspomnienia chwil spędzonych za biurkiem, leżą u niego na poziomie wspomnień z interny. Bo On internowany był, a jakże, spędził swoje miesiące w niewoli u generała Jaruzelskiego, co uczyniło go jednym z pretorianów Rzplitej i ta nagrodziła go owym dyrektorstwem, z czego się nawet początkowo ucieszył i był dumny, bo jeszcze wtedy nie wiedział, że nie lubi. Należy w kraju do czołówki piszących, bo zdolny, ale także dlatego, że z takim nazwiskiem to po prostu psi obowiązek pisać i to pisać dobrze.

Andrzej Szmilichowski

* Ku pamięci przygody Gustawa V — kiedy szofer stracił panowanie nad kierownicą królewskiego Cadillaca (model 1939), monarcha ”lądował w rowie”, lud nazwał to miejsce Kungens Kurva (Królewski Zakręt), co z czasem stało się nazwą oficjalną. Dziś to jedno z największych w Szwecji centrów handlowo-przemysłowych, leżące w dzielnicy Skärholmen.

Lämna ett svar