Z RED. LUDOMIREM GARCZYŃSKIM GĄSSOWSKIM ROZMAWIA ANDRZEJ SZMILICHOWSKI.
ASZ: — Żyjemy w świecie ścigających się nawzajem dramatycznych wydarzeń. Za nami tragiczny nowojorski 11 września, na Bliskim Wschodzie nasila się konfrontacja izraelsko-palestyńska. Jakie pierwsze wydarzenie polityczne utkwiło w Twojej pamięci.
LGG: — Wydarzenia roku 1968, ale bardziej w Czechach niż w Polsce.
— To znaczy „praska wiosna ” Dubczeka?
— Tak. W roku 1956 byłem jeszcze za młody, uczęszczałem wtedy do liceum 00 Pijarów. W rok 1968 się zaangażowałem, szczególnie podobała mi się liberalizacja w prasie czechosłowackiej. Zacząłem czytać czeskie gazety, słuchać radia…
— Mieszkałeś wtedy w Czeskim Cieszynie?
— Nie, mieszkałem w Krakowie. Ale był to okres, kiedy mój ojciec miał dyrekcję teatrów w Bielsku i Cieszynie. Po drugiej stronie Olzy dyrektorem Tesinskeho Divadla był pan Josef Zajic, który postanowił dla Polaków z Zaolzia utworzyć „Polską Scenę”. Nawiązała się pomiędzy nimi współpraca i przyjaźń, teatry wizytowały się wzajemnie, i tak poznałem Zaolzie, bo często jeździłem tam z rodzicami. Ba, nawet występowałem, grałem kiedyś Chaimka w Niemcach Kruczkowskiego.
— Gąssowski aktorem, to niespodzianka!
— W czasach studenckich byłem też w zespole kabaretu „Salamandra” w krakowskich Jaszczurach.
— Mówiąc o Czeskim Cieszynie miałem na myśli Twój debiut dziennikarski.
— Rzeczywiście debiutowałem w Czechach, ale w Ostrawie, w piśmie „Głos Ludu”. Mimo, że było to już po inwazji, nie działała tam aż do sierpnia 1969 roku cenzura, i gdy w lutym 1969 zmarł Kazimierz Wierzyński — w PRL-u był na niego „zapis” za Czarny Polonez, posłałem do GL informację o Wierzyńskim oraz parę wierszy, i oni to zamieścili. Potem pisałem u nich o Gombrowiczu i Hłasce (po tragicznej śmierci tego ostatniego), stąd Michał Moszkowicz uznał, że ja pisuję nekrologi! Zresztą z artykułem o Hłasce była zabawna historia, jak ten artykuł wrócił do Polski.
— Co masz na myśli mówiąc — wrócił do Polski?
— Wydawany w Ostrawie „Głos Ludu” był dostępny we wszystkich „empikach” w Polsce, a na dodatek leżał na ladzie obok wydawanego w Detroit polonijno-komunistycznego pisma „Głos Ludowy”. I tak się złożyło, że jednocześnie w obu pismach ukazały się artykuły o Hłasce, z tym że w „Głosie Ludowym” był anonimowy napad na pisarza, że zmarnował talent wyjeżdżając na zachód, a w „Głosie Ludu” mój, uznany potem przez Związek Literatów Polskich za jedyny „przyzwoity tekst o Hłasce”, który można było przeczytać w PRL-u. Rzecz w tym, że „zapis” na Hłaskę był totalny, ZLP nie mógł w ogóle zamieścić nekrologu pisarza, a matce Hłaski cenzura wykreśliła z nekrologu zamieszczonego w „Życiu Warszawy” słowa „pisarz polski”, pewnie bardziej chodziło o drugie słowo. Po śmierci Hłaski w prasie krajowej ukazały się tylko dwa artykuły: Hamiltona (Słojewskiego) w „Kulturze” i Jerzego Wilmańskiego w „Odgłosach”, oba wyjątkowo podłe. Na tym tle mój artykuł, który też był dostępny w „wycinkach” w ZLP (jak mówił mi Stefan Kisielewski) — zrobił furorę.
— Mirku, pochodzisz ze szlacheckiego gniazda, Twój ojciec był znanym w Polsce dyrektorem teatrów. Jak biegło życie syna dyrektora teatru — musiało być nieco cygańskie?
— I tak i nie. Ojciec zaczął zajmować się poważnie teatrami „z braku innego zajęcia”, dopiero po wojnie, choć z teatrem związany był „od zawsze” — ukończył Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej, był na jednym roku z Niną Andrycz. I tak się złożyło, że znajomy ojca z przed wojny, były wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski — był przedstawicielem rządu RP na wybrzeże gdańskie — namówił ojca na utworzenie w 1945 roku pierwszego teatru na Wybrzeżu. Był to Teatr Dramatyczny województwa gdańskiego z siedzibą w Sopocie.
— Był tam w tych czasach Instytut Galla kształcący aktorów.
— Tak, ale później. Ojciec objął również w Gdyni Teatr Marynarki Wojennej. Po dwóch latach, z prawie całym zespołem, przenieśliśmy się do Gorzowa Wielkopolskiego, potem do Bydgoszczy i Bielska. Odbiło się to na mojej edukacji, pierwszą klasę zaliczyłem w Sopocie u hrabiny Pruszyńskiej, która prowadziła komplety dla dzieci „lepiej urodzonych”, by się nie skomunizowały w szkole państwowej. Drugą klasę już normalnie zaliczyłem w Gorzowie, trzecią w Bydgoszczy, a czwartą w Białej. Od piątej klasy moja edukacja była związana z Krakowem. Ojciec myślał, że dostanie dyrekcję w Krakowie a dostał w Poznaniu, ale rodzina mimo wszystko przeniosła się do Krakowa, i z tym miastem było związane dalsze moje życie, tam studiowałem, tam pracowałem.
— Czy dotknęła cię kiedykolwiek wiara w leninizm, stalinizm, słowem w komunizm?
— Nie! I może to był mój błąd. Ja byłem wcześnie zahartowany, większość rodziny była w Armii Krajowej, wuj był szefem sztabu generała Maczka i po powrocie do kraju został skazany na śmierć. Ale był jeszcze jeden aspekt. W Bydgoszczy mieliśmy bardzo duże mieszkanie i w jednym z pokoi mieszkali „maszyniści” z teatru. Oni ciągle słuchali „Głosu Ameryki” i bardzo mi się te audycje podobały, szczególnie gdy opowiadano dowcipy o Stalinie. Potem zacząłem sam słuchać wszystkich możliwych zachodnich audycji w języku polskim, a było tego sporo. Moja zażyłość ze Stefanem Kisielewskim zaczęła się od tego, że wyłapałem jakiś atak na niego w radiu Madryt i zawiadomiłem go, kiedy będzie powtórka. Ale naturalnie wszystko przebijała „Wolna Europa”, jej słuchałem najbardziej.
— Co być może ułatwiło ci, mówiąc daleko idącym skrótem, podjęcie decyzji wyjazdu z Polski. Powiedz trochę o swoich początkach w Szwecji.
— Był rok 1971, kiedy uznałem — słusznie czy niesłusznie — że w kraju nic się zrobić nie da. Myślałem, że tylko można oddziaływać z zewnątrz. Załatwiłem sobie zaproszenie do Szwecji, bo akurat taka nadarzyła się okazja, ale absolutnie nie wybierałem Szwecji na kraj stałego pobytu. Myślałem naiwnie, że będę zmywał gdzieś w knajpie naczynia, a w wolnych chwilach pisał artykuły dla Giedroycia. Nawet zabrałem z sobą polską maszynę do pisania. Trzeciego dnia po przybyciu do Sztokholmu znalazłem w książce telefonicznej adres biura „Wolnej Europy”, zatelefonowałem i powiedziałem: „Z polską redakcją proszę”. Szwedzka sekretarka zrozumiała słowo „polską” i połączyła mnie z panem Michałem Lisińskim, szefem sekcji polskiej. Ten zaprosił mnie do siebie, zatelefonował do Norberta Żaby, i tak w ciągu jednego dnia zacząłem współpracę z RWE i paryską „Kulturą”. W tej ostatniej, w latach 1972-74, zamieściłem parę większych tekstów. Po moim powrocie z Londynu, gdy zacząłem redagować „Jedność”, moja współpraca z „Kulturą” rozluźniła się.
— Czy na Twojej drodze stanęły kiedyś służby specjalne PRL-u?
— Tak, dwukrotnie. Po raz pierwszy, gdy byłem — zresztą przypadkowo, przewodniczącym założonego przez szwedzkich studentów z Folkpartiet i Moderaty „polskiego komitetu” do zwalczania wizyty Gierka w Szwecji. Doszło wtedy do najścia mojego mieszkania w akademiku. Intruzów wypłoszyły koleżanki. A propos, ciekawe rzeczy opowiadał mi później Jacek Kubicki, dziś to już nie tajemnica. Otóż Jacek będąc profesjonalnym tłumaczem, tłumaczył również różne pisma dla ambasady PRL, i kiedyś zapytano go, czy zna tego Garczyńskiego, który stoi na czele komitetu, i czy to jest Żyd. Jacek zaprzeczył i powiedział im: Znam go dobrze i wiem, że to Polak, wiem nawet, że kardynał Wojtyła dawał mu ślub na Wawelu. Jak to, Polak przeciw Polsce? — zdziwili się w ambasadzie. W drugim wypadku, już po moim powrocie z Londynu, spotkałem się nawet z próbą werbunku. Przyszedł do mnie do akademika jakiś facet i twierdził, że ma dla mnie prezenty od mojego ojca. Zdziwiło mnie to trochę, miałem z ojcem stały kontakt telefoniczny i jeśli kogoś do mnie przysyłał, to mnie o tym uprzedzał. Gdy facet pokazał „prezenty od tatusia” nie miałem już żadnych wątpliwości, były to bowiem dwie butelki wódki, w tym Żubrówka, której nie cierpię, o czym ojciec doskonale wiedział. Zresztą maskarada nie trwała długo, facet przedstawił się, że jest oficerem służb specjalnych i musi ze mną porozmawiać — dla mojego dobra. Wyznaczył spotkanie w restauracji, gdzie za zgodą mojego ówczesnego szefa Michała Lisińskiego, spotkałem się z nim. Namawiał mnie do współpracy i umawiał następne spotkanie w Helsinkach lub Berlinie Zachodnim. Naturalnie odmówiłem, napisałem raport do RWE i sprawa na tym się skończyła. Z tym, że w czasie rozmowy facet — rozpoznany potem w Sztokholmie jako major Mossakowski – dziwił się, dlaczego wyjechałem, bo przecież nie miałem żadnego powodu. Powiedziałem mu wtedy, że jednym z powodów było, że kiedy chciałem coś wydrukować, musiałem to robić w Czechach, bo w Polsce nie mogłem. Po dwóch dniach facet zatelefonował do mnie i pyta zadowolony z siebie: No, jak tam panie Garczyński? Dowcip polegał na tym, że pisząc na Zaolziu podpisywałem się tylko Garczyński, ale już za Gierka, gdy cenzura rozluźniła się, drukowałem w krakowskim „Głosie Młodzieży” i w „Życiu Literackim” jako Garczyński-Gąssowski. W Szwecji też używałem obu członów. Ubawiła mnie sprawność wywiadu PRL-u, który ustalił że Ludomir Garczyński i Gąssowski to to samo. Po paru tygodniach wydało się, po co była ta cała akcja. Major Mossakowski zbierał informacje dla telewizyjnego programu o RWE. Do Polski wrócił wtedy Andrzej Smoliński, zatrudniony w Wolnej Europie, w sekcji prognoz ekonomicznych PRL-u, który miał jednak małe rozeznanie w ogólnym działaniu rozgłośni. Niemniej Smoliński pokazał w „okienku” zdjęcie Lisińskiego i moje, i wskazując na Lisińskiego komentował tak: Obecnie współpracuje z Gąssowskim, to jest człowiekiem, który przybył do radiostacji w latach po 68 roku. Aluzja do 68 roku mówiła sama za siebie.
— Jesteś szefem Archiwum Kongresu Polaków w Szwecji (uwaga: pisane w 2004 roku – red.), które przechowuje wielkie ilości dokumentów dotyczących emigracji.
— Dokładniej mówiąc, jestem kierownikiem Archiwum Emigracji Polskiej w Szwecji. Działa ono w ramach Kongresu Polaków, którego jestem sekretarzem. Dokumentów rzeczywiście jest dużo. Nawiązaliśmy ostatnio współpracę z Archiwum Emigracji Polskiej przy Uniwersytecie im. Kopernika w Toruniu. Ta placówka naukowa wcześniej, czy później skupi wszystkie emigracyjne archiwalia lub ich kopie. My na razie przekazaliśmy niektóre duplikaty. Nasze archiwum powstało ze zbiorów Polskiego Związku byłych Więźniów Politycznych w Szwecji, pracowałem tam przez wiele lat. PZbWP był też wydawcą „Jedności”, którą redagowałem. Związek był organizacją niepodległościową, i z jego szeregów rekrutowała się większość działaczy niepodległościowych w Szwecji.
— Skoro o tym mowa, jakie są Twoje poglądy polityczne?
— Teraz, czy kiedyś?
— Teraz.
— Na pewno jestem gdzieś w centrum. Kiedyś byłem bardzo prawicowy, ale łatwiej było mi porozumieć się z ludźmi z lewicy niż z mojej opcji. Tak się złożyło, że w Sztokholmie spotkałem mądrych i miłych ludzi lewicy, takich jak Lucjan Szulkin, Łukasz Winiarski, czy Michał Lisiński, a tych z prawicy… wolę nie wymieniać. Choć naturalnie spotykałem na emigracji ludzi wybitnych i bardzo mi imponujących po obu stronach, inna rzecz, że wszyscy oni byli na swój sposób liberałami. Los dał mi poznać bliżej wybitne postacie: profesorów Wiktora Sukiennickiego i Stanisława Swianiewicza, redaktora Jerzego Giedroycia, dyrektora Jana Nowaka-Jeziorańskiego, Tadeusza Nowakowskiego-Olsztyńskiego, państwa Ciołkoszów, braci Zbyszewskich, poetę i głębokiej wiedzy publicystę Józefa Łobodowskiego.
— Wiek robi z nas liberałów.
— Na pewno tak. Byłem, i sądzę że jestem nadal konserwatywnym liberałem. Albo — jak określał siebie świętej pamięci redaktor Norbert Żaba — liberalnym konserwatystą.
— Czy określiłbyś swój konserwatyzm mianem laickiego?
— Nie bardzo rozumiem pytanie. Jestem bliski tego, co reprezentują sobą takie wydawnictwa jak „Tygodnik Powszechny”, „Więź”, „Znak”, „Res Publica”. Na przykład bardzo dobrze mi się rozmawiało z księdzem Adamem Bonieckim, gdy gościł w Sztokholmie.
— Działałeś również jako wydawca, wydawałeś pisma „Jedność ” i „Arka “, publikowałeś książki.
— Rzeczywiście, założyłem pierwsze wydawnictwo polskie w Szwecji. Wydałem dziesięć książek i kilkanaście broszur. O ile się nie mylę, wśród tych książek były Twoje dwie?
— Jedna, tomik wierszy. Jak długo trwała Twoja działalność wydawnicza?
— Piętnaście lat. Ostatnią pozycję wydałem w 1989 roku. Był to numer „Arki” witający pierwszy od czasów wojny niekomunistyczny rząd polski. Nota bene w tym numerze były też Twoje trzy wiersze.
— Bywasz często w Polsce na różnego rodzaju imprezach kulturalnych, spotykasz działaczy z różnych krajów. Jaką ma rolę do spełnienia emigracja dziś, gdy istnieje wolne państwo polskie?
— Wiesz Andrzeju, myśmy tę emigrację w jakimś sensie zakończyli na Zjeździe w Krakowie. Był wtedy tryumfalny przemarsz ulicami, ludzie stali na chodnikach i nas oklaskiwali, czuliśmy się jak zwycięzcy. Miałem przyjemność iść w doborowym towarzystwie, w jednym rzędzie z profesorem Józefem Garlińskim i Tadeuszem Nowakowskim seniorem, stryjem „naszego” Tadeusza Nowakowskiego. Bywałem też na spędach dziennikarzy polonijnych, ale mi się to znudziło. Organizatorzy traktowali nas niepoważnie, próbowali instruować, jak mamy pisać o przemianach w Polsce.
— Odrodzenie Rzeczpospolitej spowodowało między innymi dostrzeżenie emigracji i jej roli w podtrzymywaniu pamięci narodowej niepodległej Polski. Należysz do tych, którzy działali bardzo aktywnie, czy to zostało zauważone i docenione?
— Byłem drugą osobą z kręgu RWE która przybyła do Kraju. Pierwszym był Wojciech Wasiutyński, a trzecim dyrektor Jan Nowak-Jeziorański, który powiedział w 1989 roku, w londyńskim „Dzienniku Polskim”: Jak wróg się cofa, należy wyjść z okopów jego terytorium, oraz: Nie strzela się do żołnierzy przechodzących na naszą stronę. Wtedy bardzo nas doceniano. Była też ważna sprawa przekazania Krajowi — co miało rangę symbolu — insygniów państwowych przez londyńskiego prezydenta RP Kaczorowskiego Lechowi Wałęsie. Tu też dużą rolę w przełamaniu wahań „Londynu” odegrał dyrektor Nowak-Jeziorański. Gdy to wszystko nastąpiło, przestano emigrację traktować poważnie.
— Odznaczono cię jednak. Jak cię odznaczano?
— Głupio! Powiem ci, że do odznaczeń to ja miałem pecha. Były dwa rozdawnictwa książek do Kraju, jedno wielkie zza oceanu z puli Adama Rudzkiego, i mniejsze z Londynu z puli Andrzeja Stypułkowskiego. W Sztokholmie przedstawicielem pierwszego był Norbert Żaba, a drugiego – po Michale Lisińskim, ja. Nasi amerykańscy przyjaciele, którzy finansowali tę całą działalność, uznali ją w początkach stanu wojennego za bardzo ważną, i zwrócili się do Rządu RP na uchodźstwie o odznaczenia dla kolporterów. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pomylili rządów. Były wtedy w Londynie dwa rządy, w tym jeden zupełnie niepoważny, powołany przez też niepoważnego prezydenta Sokolnickiego. W listopadzie 1983 roku pan Żaba i ja dostaliśmy z Londynu przesyłki, w których były dyplomy i legitymacje upoważniające do noszenia Złotego Krzyża Zasługi. Pan Norbert zdziwił się, ponieważ ZKZ z Londynu miał już dawno. Gdy zorientował się, że dostał Krzyż od Sokolnickiego, odesłał przesyłkę z obraźliwym listem. Ja tego nie zrobiłem, i po pięciu latach ten sam rząd przysłał mi dyplom i legitymację Krzyża Kawalerskiego Polonia Restituta. Jestem w dobrym towarzystwie, prezydent Sokolnicki przyznał Wielką Wstęgę PR prezydentowi Wałęsie, a Komandorię i stopień admiralski prałatowi Jankowskiemu, który odznaczenie to nosił, a nawet uszył sobie mundur admiralski przedwojennego kroju. Gdy Wałęsa zorientował się, skąd dostał odznaczenie, próbował namówić „właściwy” rząd w Londynie do przewekslowania Wstęgi, ale to nie wyszło.
— Rzeczpospolita też cię odznaczyła.
— Tak, ale gierkowskim orderem. Swego czasu, by nie szafować zanadto Polonią Restitutą, Gierek wymyślił pięcioramienny Order Zasługi PRL-u. Po przemianach zlikwidowano Order Budowniczego PL i Order oraz Sztandar Pracy, a ten niewydarzony pięcioramienny, na moje nieszczęście, przemianowano na Order Zasługi RP. Za pracę niepodległościową nie powinno się dawać odznaczeń grzecznościowych — albo prawdziwe, albo wcale! Jak więc widzisz, moje odznaczenia są trochę śmieszne.
— Ostatnie pytanie — gdybyś miał tabelę punktacyjną od 1 do 10, jakbyś ocenił swoje życie?
— Hmmm… Robiłem w zasadzie w życiu to, co chciałem, naturalnie w miarę możliwości — siedem. Brak mi trzech milionów dolarów, no miliona, abym zrobić to, co bym naprawdę chciał.
— Bagatela!
— Wtedy mógłbym napisać i wydać to, co uważam za ważne. Teraz mógłbym najwyżej w małym nakładzie, ale to nie ma sensu. Dlatego potrzebuję milionów.
Rozmawiał: Andrzej Szmilichowski