Czy naiwność to wystarczający powód by być agentem KGB? „Expressen” w roku 2012 opublikował nieznane dokumenty tajnej policji SÄPO, z których wynikało, że pisarz i publicysta Jan Guillou był na przełomie lat 60. i 70. informatorem KGB. Szokujące – twierdzili komentatorzy; młodzieńcza głupota – twierdził Guillou.
W szwedzkim środowisku dziennikarskim zawrzało: pisarz i dziennikarz Jan Guillou był na przełomie lat 60. i 70. tajnym agentem KGB. Część publicystów ujawnienie tego faktu przez popołudniówkę „Expressen” nazwała największą sensacją ostatnich 20 lat.
Jan Guillou (ur. 17 stycznia 1944 w Södertälje) znany jest przede wszystkim jako autor serii książek, których bohaterem jest fikcyjny szwedzki szpieg Carl Hamilton oraz jako autor trylogii Templariusz (Tempelriddaren). Jest również autorem książki Ondskan opartej na swojej biografii – studium zła i przemocy na przykładzie losów 14-letniego Erika bitego przez sadystycznego ojca, na podstawie której powstał film Zło nominowany do Oskara w 2003.
Ale równie wielką sławę zyskał jako publicysta – z reguły kontrowersyjny, bo i kontrowersyjną miał przeszłość. W latach młodości zafascynowany maoizmem, od zawsze lewicujący – ale to nic szczególnego, bo lewicująca była większość szwedzkich dziennikarzy – wreszcie bohater głośnej afery IB: w maju 1973 roku wraz z drugim dziennikarzem Peterem Brattem „zdekonspirowali” istnienie specjalnej, tajnej agencji wywiadowczej, działającej poza kontrolą parlamentu. IB powstała w połowie lat 50. jako oddział II sztabu generalnego i m.in. zajmowała się inwigilacją określonych środowisk społecznych i politycznych w Szwecji. O aferze i roli jaką odegrał Guillou pisze obszernie w ciekawej książce Aleksander Kwiatkowski („Szwedzkie profile”, Wydawnictwo Polonica, Sztokholm 2008). Wspomina tam m.in. o publicystyce Jana Guillou, który stronniczo oceniał szwedzką politykę zagraniczną w odniesieniu do ZSRR, a także o tym, że swojego bohatera powieściowego, agenta Hamiltona, upodabniał do samego siebie: „Guillou nie był wprawdzie nigdy szwedzkim James Bondem, ale jego proarabskie sympatie polityczne w odniesieniu do konfliktu bliskowschodniego rzutowały na zakulisowe kontakty fikcyjnego bohatera, którego szczególne uzdolnienia korespondowały może z image pisarza” – pisze Kwiatkowski.
Guillou to z pewnością postać nietuzinkowa. Nigdy nie krył swoich sympatii lewicowych, ale też posiadanie takich nie jest żadną zbrodnią – w Szwecji. Zrobił niebywałą karierę, bo był (jest?) uznawany za jednego z najzdolniejszych dziennikarzy szwedzkich. Zawsze słuchany z uwagą, choć nie wszyscy podzielali jego poglądy. Ba… jego walka o przekonania – irracjonalne, dodajmy, z naszego, polskiego doświadczenia – mogła wydawać się autentyczna. Ale dzisiaj już nie mamy wątpliwości – Guillou nie był nie tylko James Bondem, ani nawet kapitanem Klossem. A to co zrobił, jak zrobił, i jak to tłumaczy, najbardziej przypomina inspektora Clouseau z Różowej Pantery.
Pięcioletnia współpraca Guillou z KGB to przemilczana część autobiografii tego dziennikarza, która zresztą ukazała się drukiem niedawno. Nie uchroniło go to przed prawdą. Pokazało jedynie, że zabrakło mu do końca odwagi, by przyznać się do tej niechlubnej części swojego życia. W zamian usłyszeliśmy tłumaczenie, że po prostu był młody i naiwny, że chciał poprzez współpracę z KGB ujawnić jej prawdziwe oblicze i zdemaskować sowiecką siatkę w Sztokholmie, że w gruncie rzeczy każdy inny dziennikarz szwedzki postąpiły by podobnie… „Jakimi wartościami kieruje się człowiek, który podejmuje współpracę z KGB? – pytał Peter Wołodarski w Dagens Nyheter. – Organizacja ta nie była sowieckim odpowiednikiem FRA (Försvarets radioanstalt), ani bezduszną biurokracją zajmującą się liczeniem ilości mieszkańców. Była to organizacja szpiegowska, która na przestrzeni swojej historii dała się poznać ze swojej brutalności. /…/ Większość spośród szwedzkiej lewicy, która miała złudzenia odnośnie Związku Sowieckiego, zrewidowała je po inwazji na Czechosłowację w 1968 roku. Tymczasem Guillou, który uznawał się za maoistę, jeszcze przez cztery kolejne lata współpracował z KGB…”
Naiwność? Cynizm? Głupota? Nic się wielkiego nie stało – mówi Guillou, przecież pisane przez niego raporty nie ujawniały żadnych tajemnic państwowych. Rzeczywiście…. Przypomina to nieco tłumaczenie tych gorliwców, którzy z rozbrajającą szczerością przyznawali, że prowadzili regularne rozmowy z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa, by specjalnie wprowadzać ją w błąd, by chronić innych wymyślanymi kłamstwami i podawaniem małoistotnych szczegółów z życia osób będących w kręgu zainteresowania SB. Niewinne? Głupie? Tu odpowiedzi i konkluzje nasuwają się same. Dla NAS, Polaków, wszystko jest jasne i nie mamy wątpliwości. Ale nie dla Guillou. Nie dla części szwedzkiej opinii publicznej.
Ujawniona niedawno afera o fałszowaniu i zaniżaniu cen przez sklepy ICA (chodzi o periodyczne porównywanie cen między różnymi sklepami, prowadzone przez organizacje emerytów, na podstawie których publikowany był „najtańszy koszyk” w Szwecji – okazało się, że tuż przed pojawieniem się kontrolerów-emerytów sklepy ICA zaniżały ceny towarów, by zaraz po kontroli, podnieść je do dawnego poziomu) wywołała falę oburzenia i podważyła całą wiarygodność badań. Pytany przez dziennikarzy telewizyjnych o te praktyki jeden z szefów ICA, wzruszył tylko ramionami i powiedział: – Przecież trzeba jakoś żyć…. Jan Guillou też wzrusza ramionami…. Byłem naiwny…
Ma rację Peter Wołodarski twierdząc, że nie jest istotne jakie szkody spowodowały raporty Guillou pisane dla KGB, ale jak niemoralna jest, i była, jego postawa. „W większości krajów demokratycznych żadnej znanej osobie, w szczególności cenionemu dziennikarzowi, który przez dziesięciolecia powoływał się na moralność i uczciwość, nie uszłoby na sucho po tak żenujących tłumaczeniach, jakie serwuje nam Guilllou” – komentował Wołodarski.
Janowi Dobraczyńskiemu, który też w swojej karierze napisał kilka dobrych książek, a któremu po wprowadzeniu Stanu Wojennego w 1981 roku zabrakło wyobraźni politycznej i w swojej naiwności został w 1982 roku szefem proreżimowego PRON (Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego), a później nawet Jaruzelski awansował go do stopnia generała brygady w spoczynku, zdegustowani czytelnicy rzucali pod drzwi domu jego książki. Ale to było w Polsce. Guillou się upiecze, Hamilton będzie nadal sprzedawał się dobrze, a autor może nawet zyska przydomek szwedzkiego macho. Tylko mnie się wydaje, że sytuacja jest jak z dowcipu o Stirlitzu: – Jesteś impotentem! – powiedziała Kathe do Stirlitza. „No, nareszcie powiadomili mnie o awansie” – pomyślał Stirlitz…
Tekst publikowany był w Nowej Gazecie Polskiej w 2012 roku
Foto: Public Domain