Mama jednej z przyjaciółek, kiedy osiągnęła podeszły wiek, pytała czasem: „Czy wszyscy wokół poszaleli, czy to ja jestem głupia?” Sama jestem już w emerytalnym wieku i coraz częściej mam ochotę zadać to samo pytanie. Ale to nie egzystencjalne pytania w rodzaju „Skąd się wzięliśmy, po co jesteśmy i dokąd zmierzamy?” zaprzątają mi umysł. Zastanawiali się nad tym od wieków poważni filozofowie i jeden z nich, Sokrates, pod koniec życia skonstatował: „Wiem, że nic nie wiem.” Ciekawe, że obecnie coraz częściej spotyka się w środkach masowego przekazu stwierdzenie, że trudno zrozumieć rzeczywistość. I to nie tylko emerytom.
Świat boryka się obecnie z wieloma poważnymi problemami, ale o nich pisali, piszą i będą pisać znawcy problemów, a nie polityczni dyletanci, tacy jak ja. Spróbuję za to opisać kilka zjawisk z otaczającej nas szwedzkiej rzeczywistości, które trudno mi pojąć. Zacznę chronologicznie – od telefonów „handsfree”. Kiedy zaczęto podejrzewać, że promieniowanie z komórek może uszkodzić mózg rozmówcy, pojawiły się telefony na słuchawki z mikrofonem w przewodzie. Podczas codziennych spacerów coraz częściej spotykałam osoby korzystające z tego wynalazku. Nie zdawałam sobie jednak z niego sprawy. Dla mnie były to osoby mówiące na głos same do siebie. Rozumiem, że czasem czuje się potrzebę porozmawiania z kimś rozsądnym, ale zazwyczaj robi się to po cichu i nigdy w miejscu publicznym. Mówienie głośno do siebie było dotychczas symptomem psychicznych zaburzeń. Tak się złożyło, że w tym okresie przeprowadzono reformę w lecznictwie i zlikwidowano kilka szpitali psychiatrycznych. Oceniono, że większość pacjentów nie stanowi zagrożenia dla siebie i otoczenia i nie musi żyć w izolacji. Byłam więc pewna, że to właśnie owych pacjentów spotykam podczas spacerów. Mimo, iż zrozumiałam swą pomyłkę, nadal zaskakuje mnie głośna rozmowa bez widocznego partnera, a czasem wydaje mi się nawet, że rozmówca zwraca się do mnie.
Muzea to następny problem, nad którym się głowię. W zależności od tego kto jest przy władzy, wstęp do muzeów jest płatny lub bezpłatny. Zbiory muzealne stanową dziedzictwo kulturowe narodu i powinny być dostępne dla wszystkich, nie tylko dla tych z grubym portfelem. Wyjątek mogłyby stanowić prywatne kolekcje oraz okolicznościowe wystawy. Nie ma jednak potrzeby stosować krańcowych rozwiązań. Być może Szwecja nie jest wystarczająco bogata, aby w pełni subwencjonować muzea. Ale istnieje nader proste, kompromisowe rozwiązanie, które spotyka się w wielu innych krajach. Raz w tygodniu wstęp jest bezpłatny. Nie rozumiem, dlaczego nikt w Szwecji nie wpadł jeszcze na ten pomysł.
Nie wiem jak jest w innych podmiejskich dzielnicach, ale w naszej poszerza się ostatnio ścieżki rowerowe. Dawne ciągi piesze o trzymetrowej szerokości, które dzieliło się z rowerzystami przemienia się sukcesywnie w pięciometrowe trasy, szersze niż jezdnia samochodowa. Często zwęża się nawet jezdnię aby poszerzyć szlak. Prace przebiegają powoli, ale profesjonalnie. Najpierw zrywa się stary, nieuszkodzony asfalt, nawozi drobno mielony żwir, ubija, pobocze pokrywa się nową ziemią i w końcu asfaltuje. Nie wiadomo po co. Nie wiedzą tego nawet robotnicy drogowi. Są radzi, że mają pracę, ale większą stysfakcję sprawiłaby im praca z sensem. Kiedy zwróciłam uwagę, że zużywa się tony asfaltu na nową nawierzchnię, podczas gdy parę metrów dalej jest ogromna dziura w jezdni, i zaproponowałam aby przy okazji sypnęli i tam parę szufel gruzu i zaasfaltowali, dowiedziałam się, że to nie ten sam budżet. Nowe, szerokie trasy rowerowe świecą pustkami. Jako spacerowicz korzystam z nich codziennie i zaświadczam, że nigdy nie byłam świadkiem kolizji pomiędzy cyklistą a pieszym. Trasy rowerowe w centrum miasta są przeciwieństwem tych podmiejskich. Odpowiedzialny polityk, o ile dobrze pamiętam płci żeńskiej, z braku lepszego miejsca, wydzielił do tego celu wąskie pasma na jezdni odzielone od ruchu samochodowego namalowaną linią. Pedałowanie wśród samochodów wzdłuż półmetrowej ścieżki grozi śmiercią lub kalectwem. Trudno dostrzec logikę w takim rozwiązaniu.
Służba zdrowia w Szwecji od dawna przeżywa kryzys. Brakuje nie tylko lekarzy, ale i wykwalifikowanych pielęgniarek. Na skutek braku personelu zamyka się całe szpitalne oddziały, szczególnie w okresie urlopów letnich. Lekarze obciążeni obowiązkami administracyjnymi coraz mniej czasu poświęcają na kontakt z pacjentem, a pielęgniarki nie wytrzymując nieludzkich warunków pracy, uciekają do Norwegii, gdzie tempo dostosowane jest do ludzkich możliwości, a płaca o niebo lepsza.
W lecznictwie nie udało się dotychczas dostosować podaży do popytu. Widocznie nie sposób jest statystycznie przewidzieć, ile osób dostanie zawału serca i w jakim regionie kraju będzie ich najwięcej. Ale w położnictwie logistyczne zaplanowanie usług z niemal 9-cio miesięcznym wyprzedzeniem nie powinno być problemem. A jest. Podobno brakuje położnych. Kobieta w ciąży do ostatniej chwili nie wie, czy urodzi w najbliższym szpitalu, czy też w bólach porodowych zmuszona będzie jechać do odległej kliniki. Pewna kobieta opisała swe przeżycia z porodu w szpitalu: zestresowany personel, traktowanie porodu jako stanu chorobowego a nie naturalnego fizjologicznego procesu, wprawdzie wycieńczającego dla matki i noworodka, czasem wręcz dramatycznego, ale w większości przypadków ze szczęśliwym końcem. Kobieta postanowiła rodzić drugie dziecko w domu na własnych warunkach z asystą dwóch położnych i mimo bólu było to pięknym przeżyciem. Pokazywano w telewizji serial o położnych w ubogiej dzielnicy powojennego Londynu. Skromna klinika prowadzona przez anglikańskie zakonnice zapewniała kobietom opiekę w czasie ciąży, asystę i – w razie potrzeby – pomoc lekarską zarówno przy porodzie w domu, jak i w klinice, a także służyła radą i pomocą przy pielęgnacji niemowlęcia. Personel się nie zmieniał, kobiety spotykały te same zaufane twarze, czuły się bezpiecznie. Położne oferowały profesjonalną asystę bez ograniczeń czasowych o każdej porze dnia i nocy oraz bezgraniczną empatię. Ale… może ten serial był tylko fikcją literacką.
Gwałty, przy odrobinie wyobraźni, mogą mieć luźny związek z narodzinami. Nie jest moim zamiarem szczegółowo analizować ten temat. Poruszę tylko jego dwa marginesowe aspekty. Wśród tysięcy imigrantów jest grupa młodych mężczyzn zwanych potocznie samotnymi dziećmi. Ich wiek trudno określić, nie mają oni bowiem wiarogodnych dowodów tożsamości. Nie ma również niezawodnej naukowej metody, aby wiek ustalić. Większość z nich to pełni testosteronu młodzieńcy. Gdzie mają zaspokoić swój popęd? Dziewczęta z ich kultury strzeżone są przez rodziny i w tym celu niedostępne. Pozostaje gwałt na młodych Szwedkach. Służby socjalne zapewniają młodzieńcom tzw. wikt i opierunek. Może i ten kontrowersyjny serwis powinien wchodzić w zakres socjalu? Chodzą słuchy, że pewne samotne starsze panie oferują młodym migrantom taki typ usług. Ciekawe, która ze stron ma z tego większy pożytek?
Ostatnio ilość gwałtów zgłaszanych na policję znacznie wzrosła. Gwałty zdarzają się często na młodzieżowych koncertach na świeżym powietrzu. Nie jestem jednak w stanie pojąć, jak można dokonać gwałtu wśród gęstego tłumu upakowanych jak sardynki słuchaczy. Czy napastowana dziewczyna nie czuje, że ktoś ją niepokoi i, co gorsza, rozbiera? Czy nie może prosić o pomoc stojących wokół osób? A może muzyka i nadmiar alkoholu do tego stopnia obezwładnia słuchaczki, że nie czują co z nimi się dzieje? Nic nie rozumiem.
Będąc żoną architekta uwrażliwiłam się na absurdy planowania przestrzennego. Razi mnie na przykład budowanie domów mieszkalnych w podmiejskich okolicach tak blisko jezdni, że poza trotuarem nie ma miejsca na pasmo zieleni. Kiedyś nazywano naszą dzielnice miastem na wsi. Duże centrum handlowe było namiastką miasta, ale mieliśmy także dostęp do niezniszczonej natury: jezior, łąk i lasów. Obecnie zagęszcza się zabudowę. Na dawnym parkingu przy centrum, gdzie wiosną kwitły wiśnie, zbudowano domy mieszkalne. W niektórych balkony wiszą niemal nad jezdnią. Co za przyjemność mieć taki balkon?
Oglądaliśmy kiedyś z ciekawości pokazowe mieszkanie w jednym z domów. Robiło wrażenie jasnego i przestrzennego. Miałam jednak zastrzeżenia do pewnych rozwiązań. Okna w sypialniach otwierały się do wewnątrz uniemożliwiając postawienie czegokolwiek na parapecie. Okna nie dało się zablokować w uchylonej pozycji. Zapomniano o dawnym wynalazku lufcika. W domach budowanych wcześniej, część okna dawała się uchylić i zablokować. Obecnie wietrzenie czy, o zgrozo, spanie przy uchylonym oknie, byłoby marnotrawstwem. Koszty ogrzewania są tak wysokie, że duszne, ciepłe powietrze ma pozostać wewnątrz. Weszłam do pomieszczenia, które miało być łazienką. Lubię funkcjonalne, estetyczne łazienki. Tu dominował długi blat, pod nim pralka, suszarka i druciane szufladki na bieliznę. Z boku niewielka umywalka i toaleta przesłaniały skromną armaturę prysznica. Sądziłam, że znalazłam się w pralni. „Nie, to jest łazienka” – wyjaśniono. „A gdzie wanna, czy choćby kabina prysznicowa?” „Tu mamy standard podstawowy, za wyposażenie dodatkowe trzeba zapłacić”. Nowo wyprodukowane mieszkanie o podstawowym standarcie było droższe niż domek jednorodzinny. Nic dziwnego, że producent zorganizował pokaz, aby zachęcić do kupna. W tym mieszkaniu balkon wychodził na podwórko-studnię, gdzie nigdy nie docierało słońce. Natomiast sąsiedzi z góry, z dołu i z boków mieli nieograniczony wgląd. Co za korzyść z takiego balkonu?
Pisząc o łazienkach chcę podzielić się spostrzeżeniem na temat łazienek w USA. Byliśmy tam kilkakrotnie i zarówno w hotelach jak i w domach prywatnych prysznic w kabinie i w łazience jest umocowany wysoko i na stałe. Nie sposób umyć pod prysznicem wybraną część ciała bez całkowitego zamoczenia się włącznie z głową. Nie można również efektywnie umyć i spłukać wanny po kąpieli bez ręcznego prysznica. Wynalazek ten w kraju przodującym w rozwoju cywilizacji zdaje się być nieznany.
Podobno Szwecja jest krajem, w którym najczęściej zmienia się wygląd środków płatniczych. Niedawno uszczęśliwiono nas taką zmianą, mimo iż obecnie przeżywamy bezgotówkową rewolucję. Płacimy rachunki przez Internet, przy zakupach używamy kartę, wiele opłat można wykonać telefonem komórkowym, transakcje bankowe są bezgotówkowe a podjąć czy wpłacić pieniądze można tylko w bankomacie. Co do banknotów nie mam poważnych zastrzeżeń. Zestaw uzupełniono dwustukoronówką, której przedtem jakoś nikomu nie brakowało. Wizerunki historycznych postaci zastąpiły osobistości ze świata kultury. Portrety są mniej lub bardziej udane. Nasz nieodżałowany grawer, Czesław Słania, wykonałby je pewnie dużo lepiej. Natomiast nowe monety to garść miedziaków wagi lekkiej, co potwierdza tylko dewaluację korony w stosunku do dwóch wiodących walut euro i dolara. Zamiast dwukoronówki powinniśmy mieć monetę o wartości 90 öre ponieważ większość cen ma taką końcówkę. Monety różnią się od siebie tylko nieznacznie wyglądem, ciężarem i odcieniem miedzianej powłoki. Dla osób o słabym wzroku są trudne do odróżnienia. Dawne monety miały własny ciężar gatunkowy. Tylko dziesięciokoronówkę, niewielką ale solidną monetę, pozostawiono bez zmian. Nowe monety nie obciążają portmonetki, co jest niewątpliwie jedyną ich zaletą. Pozostaje jednak zasadnicze pytanie: po co wymieniono nam pieniądze? Ktoś się musiał na tym wzbogacić. Ale kto?
Na zakończenie poruszę banalną skądinąd sprawę plastikowych torebek. Dawniej oczywistym było, że robiąc zakupy dostawało się bezpłatnie plastikową torbę. Służyła ona potem do różnych celów: noszenia butów do szewca, czy książek z biblioteki, aby w końcu ulec degradacji jako torba na odpady kuchenne. Od pewnego czasu wprowadzono drobne opłaty za torebki motywując to troską o środowisko. Trudno dostrzec w tym logikę ponieważ za przyjazne dla środowiska torebki papierowe też pobiera się opłatę. Widocznie chce się wyciągnąć od klienta każdy grosz. Z papierowych torebek nie ma większego pożytku, nie nadają się śmieci, bo przemiękają. Pozostaje więc kupno rolki plastikowych toreb przeznaczonych na domowe odpady. A na tym zarabiają producenci takich toreb. Więc może o to w końcu naprawdę chodziło. Uległam jednak ogólnej presji, dałam kosza plastikowym torebkom i na zakupy do pobliskiego sklepu chodzę z … koszykiem.
Teresa Urban