Istnienie składa się z przeplatających się ze sobą prawdy, dobra i piękna. Tak twierdził Szef, a jemu wierzy się jak matce. Nie godziłem się z taką definicją świata, szczególnie po zdarzeniu, którego byłem jednym z bohaterów, ale o tym dalej.
Otóż zostałem zaproszony na okolicznościowy koncert, abym zagrał „Cztery pory roku” Vivaldiego. Przyjemnie, że jeszcze o mnie pamiętają, pomyślałem. Okazało się później, że nie był to zwykły koncert na skrzypce z fortepianem.
Po pierwsze zaprotestował Vivaldi, nie akceptując mojej kandydatury jako wykonawcy. Trzeba mu zapisać na plus, że powiedział to otwarcie: – Koncert tak, ale w żadnym wypadku on! Tu wskazał na mnie palcem, jakby było tu obecnych więcej koncertowych skrzypków.
Ileż się Szef napracował, żeby w końcu wydobyć z tego upartego osła piśnięcie: – Dobrze. Zgadzam się! Niestety wkrótce okazało się, że nie można mu wierzyć, Vivaldi oszukał, ale nie uprzedzajmy faktów.
Z moim boskim Stradivariusem pod pachą wylądowałem w Sztokholmie pod wieczór. Dzień ponury był i dżdżysty, po wyspach i skałach hulał wiatr, typowa skandynawska jesień. Doprawdy trudno zrozumieć celowość przedsięwzięcia, żeby w jednym miejscu zgromadzić tyle skał. Trochę bez sensu, ale Szwedzi kochają swoje skały, a to w końcu najważniejsze.
Koncert prowadził mój stary przyjaciel, z którym poznaliśmy się jeszcze w konserwatorium, Willie. Wyszedł na proscenium i mówił długo o Vivaldim, sporo o muzyce w ogóle i niemało o sobie. O mnie wspomniał na końcu.
Prawdę mówiąc rozumiałem go. Mogło mu się to wszystko nie podobać z oczywistych powodów. Ostatecznie sam był wyśmienitym skrzypkiem i mieszkał na miejscu, w Sztokholmie, a zaprosili mnie doskonale wiedząc, że muszę odbyć bardzo daleką podróż.
Czekając aż Willie skończy, przypomniałem sobie miasteczko, w którym dawno temu mieszkałem. Schowane w dolinie i opatulone drzewami piękne miasteczko. Odróżniało się od innych ciekawych miejsc na świecie tym, że wolno było tam każdemu mieszkańcowi, do woli i każdej porze dnia i nocy, swobodnie fruwać. Już pierwszego dnia na spacerze, wcale o tym nie myśląc, uniosłem się w powietrze. Przechodnie widząc, że jestem nowicjuszem w tym zajęciu, uśmiechali się życzliwie, obserwowali jak szybuję nad drzewami i dachami, pozdrawiali. A ja śmiałem się, wyciągałem ramiona jak superman, przyspieszałem, zwalniałem, ruszałem nagle ślizgiem i udawałem torpedę, lub zawisałem w powietrzu jak ważka. Byłem tam szczęśliwy.
Przypomniałem sobie ten fragment swojego życia, stojąc za kulisami i czekając aż Willie skończy swoją mowę tronową. A Willie mówił i mówił, monotonny szmer głosu przypominał mi szum morza, aż nagle usłyszałem ciszę. Podniosłem głowę i napotkałem gorączkowy wzrok Williego. Nadszedł mój czas! Teraz liczę się tylko ja, skrzypce, akompaniator i Vivaldi.
Zrobiłem krok i wchłonęły mnie światła rampy. Przyoblekłem twarz w radosny ale pełen dystynkcji uśmiech, spojrzałem na widownię i złożyłem jej głęboki ukłon. Następnie spojrzałem w kierunku czarnej bryły fortepianu i zamarłem. Z rękami lekko opuszczonymi wzdłuż ciała, pochylony nieco nad klawiaturą, ubrany w piękny frak i starannie zaczesany, siedział Vivaldi!
W ułamku sekundy instynktownie zrozumiałem, że grozi mi jakieś niebezpieczeństwo, Vivaldi nie pojawił się tu jako przyjaciel! Zacisnąłem dłoń na gryfie skrzypiec, spojrzałem na salę i ukłonem skwitowałem pełne oczekiwania brawa. Wziąłem głęboki oddech, zamknąłem oczy i położyłem smyczek na struny.
Wtedy stało się. Z mojej głowy jak jaskółki wyfrunęły wszystkie nuty zapisu tego pięknego utworu! Wszystkie, co do jednej, moja pamięć świeciła bielą ekranu! Walczyłem, starałem się wymazać z pamięci tego potwora przy fortepianie! Niestety, Vivaldi usunął z mojej pamięci cała swoją kompozycję. Nie pamiętałem nawet tonacji, w której to napisał!
Opuściłem rękę, w której trzymałem nieprzydatny do niczego piękny instrument, spojrzałem na skonsternowane twarze melomanów i opanował mnie potworny wstyd. Stałem oto przed nimi wyfraczony i trzymałem w ręku bezużyteczne skrzypce. Oczekiwali ode mnie pięknej muzyki tego potwora Vivaldiego, a ja nie potrafiłbym im zagrać nawet gamy C-dur! Stałem przed tymi ludźmi bezsilny, a za moimi plecami siedział Vivaldi i na pewno szyderczo się uśmiechał!
Odwróciłem głowę i to, co zobaczyłem, a właściwie to czego nie zobaczyłem, odebrało mi resztki równowagi. Taboret akompaniatora stał pusty! Vivaldi zniknął pozostawiając mnie na pastwę szyderstw i gwizdów. Cóż miałem biedny począć? Położyłem powoli i troskliwie na wieku fortepianu skrzypce, odwróciłem twarz ku widowni I rozłożyłem bezradnie ręce.
Potem rozpostarłem szeroko moje wspaniałe śnieżnobiałe skrzydła i odleciałem, przenikając cudowny plafon sklepienia Błękitnej Sali sztokholmskiego ratusza.
Myślałem tylko o jednym, jak się zachować gdy spotkam tego drania. Myślałem o zemście, o krwawej zemście na tym tabaczkowym kompozytorku! Byłem tak poruszony, że gdybym w tej chwili spotkał Szefa, i on usłyszałby parę cierpkich słów.
Andrzej Szmilichowski