Jestem w wieku, że pamiętam listy pisane ręcznie. Doświadczyłem również przez te wszystkie lata, że rzeczy na pierwszy rzut oka niemożliwe do przeprowadzenia, są możliwe. Trzeba się tylko solidnie przyłożyć.
Zacznę od pierwszego. Niedawno spotkałem znajomą, uniwersytecką docentkę, która poskarżyła się, że już nie daje rady czytać listów pisanych „na piechotę”. Pracuje przy projekcie wymagającym czytania setek listów z połowy ubiegłego wieku i styl, a szczególnie „charakter pisma” – jak to się kiedyś mówiło, doprowadza ją do rozpaczy.
Traf chciał, że parę dni później czegoś szukałem i wpadła mi w ręce paczuszka listów sprzed dziesiątek lat, które Bóg jeden wie, po co przechowuję. Wśród listów parę kartek pocztowych. Listy jak listy, ale te karteczki! Nie do pojęcia, ile można na połowie odwrotnej strony widoczku z Jastarni (druga połowa adres) zmieścić informacji o: sobie, znajomych, pogodzie, rybie z rożna, opaleniźnie. I jeszcze zakończyć nonsensownym: Jak się czujesz? Wiedząc, że nie mam najmniejszej szansy odpowiedzieć, zanim wagabundkę spotkam. Pomimo wszystko wolę te karteczki od dzisiejszych, śmiertelnie anonimowych esemesów.
Otwierając list czuło się kontakt z nadawcą. Słowa poukładane zgrabnie w zdania i rządki spływały na papier, potem podróżowały, potem pukały do drzwi. Mogę mówić tylko za siebie, ale jestem pewien, że wielu się ze mną zgodzi, iż więź – powiem więcej sensualizm listów – zniknął z chwilą, gdy pod oczy podchodzi w miejsce ręki i pióra elektronika.
Uczono mnie pisania piórem maczanym w kałamarzu, na potrójnych różnej grubości liniach. Chodziło o to, abym się nauczył proporcji liter dużych do małych, wysokich do niskich, drukowanych do pisanych, z ogonkiem czy bez, kreseczką czy bez. I tak to szło, aż zwolna wykształcał się „charakter pisma”. Literki potrafiły potem spływać na papier jak perełki, w postaci miniaturowych dzieł sztuki epistolarnej.
Na marginesie i gwoli prawdy, z kaligrafii miałem tróję na szynach, i komputer uwolnił mnie od pisania „jak kura pazurem”, więc powinienem milczeć, ale jeszcze tylko słowo. Nie lubię tych „mordeczek w kółeczku”, a na „Witam” dostaję wysypki.
Co znaczy: Nie dam rady? Trwała Pierwsza Wojna Światowa i koncertowy pianista, Austriak Paul Wittgenstein (starszy brat filozofa Ludwika), doznał postrzału prawej ręki, którą w rezultacie chirurdzy musieli amputować. Pomimo tego nie przerwał kariery i koncertował dalej, grając specjalnie dla niego komponowane utwory, na przykład Koncert Na Lewą Rękę Ravela, którego prapremiera odbyła się w Wiedniu w 1932 roku.
Perkusista zespołu Def Deppards, Rick Allen, stracił w 1984 roku w wypadku samochodowym lewe ramię, ale kariery nie przerwał. Skonstruował cały system pedalarzu, który wraz z pomocą elektroniki pozwolił mu kontynuować karierę.
W 1797 roku, w bitwie morskiej pod Santa Cruz, admirał Horatio Nelson, stracił prawe ramię i oko. Pomimo tych obrażeń wygrał w 1805 pod Trafalgarem przynoszącą wielką chlubę brytyjskiej navy ogromną bitwę morską, której stał się niestety w końcowej fazie jedną z ofiar. A Douglas Bader, również Brytyjczyk, latał Spitfirem (II Wojna Światowa) i strącał z nieba Niemców, mając amputowane obie nogi!
Cóż, czasy się zmieniają, nie potrafiłem prowadzić auta z prawa nogą w gipsie. Dziś bohaterem zostaje ten, kto wysiedzi przed komputerem trzy doby bez przerwy.
Andrzej Szmilichowski