Trudny temat, ale może warto go przemyśleć i o nim wspominać. No, może nie za często, ale chyba w pewnym wieku nawet trzeba. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem, bo też i nie miałem powodów. Byłem zawsze zdrowy, młody – tak mi się wcześniej wydawało. Myśli moje zajęte były zawsze czymś innym. W rodzinie śmierć nas również omijała. Chyba, że „Kostucha” doszła do wniosku, że starej, schorowanej osobie należy pomóc i wyprawić ją w ostatnią podróż, żeby oszczędzić jej cierpień.
To brzmi dosyć logicznie i – wydawałoby się – humanitarnie. Ale jeszcze ciągle jesteśmy młodymi emerytami i do wiecznego spoczynku wcale się nie spieszymy. Bo i po co. Mamy przecież jeszcze wiele do zrobienia. Musimy uczestniczyć w życiu naszych wnuków, dopóki one nie staną na własnych nogach – a to może potrwać.
Czy trzeba się bać tej owianej wieloma opowieściami postaci ubranej na czarno, w dodatku z niebezpieczną kosa w rękach? Pamiętam, jako młody dzieciak, jeździłem na wieś do dziadka i babci, między innymi pomagać przy żniwach. Widziałem wiele osób z takimi właśnie kosami i jeden z nich prawie tą kosą nie obciął drugiemu nogi. Jestem raczej człowiekiem odważnym, ale zdaję sobie sprawę, że szkoda by było mi odchodzić z tego świata w kwiecie wieku i w pełni zdrowia. Wiemy wszyscy (i ja też), że temat śmierci jest nieunikniony i nieuchronny. Spotka ona prędzej czy później każdego człowieka. Przecież w życiu są wiadome na 100% dwie rzeczy: że się urodziliśmy i że umrzemy. Tak było, jest i będzie od początku świata. Co prawda psychologowie mówią, że lęk przed śmiercią stanowi integralną część życia, jako mechanizm ochronny służący nam do jego zachowania.
Niepokoi mnie jedna rzecz, która nie ma nic ze strachem do czynienia. Są to wiadomości o pogrzebach kolegów, a to znak, że zaczynają już wybierać z naszej półki. Jest mi po prostu bardzo smutno, że już nigdy na tej ziemi z nimi się nie spotkam, ale może kiedyś, tam w „niebieskim królestwie”…. Strach tu nic nie pomoże, a tylko osłabi nasz system samozachowawczy.
Po długich przemyśleniach doszedłem do wniosku, że u wielu z nas występuje jednak uczucie strachu, a powodów może być wiele. Główny, to lęk przed nieznanym. Bo przecież nikt z nas nie otrzymał żadnego dowodu, jakie odczucia towarzyszą człowiekowi w chwili, kiedy opuszcza nas i udaje się w nieznane. Większość ludzi boi się nie o siebie, tylko o swoich bliskich. Specjalnie, gdy śmierć nadejdzie z nienacka. Bo przecież nie ma nic bardziej okropnego, jak umierać zdrowym.
Kolejnym powodem do strachu przed śmiercią jest kwestia religii. Dla tych co nie wierzą w Boga proces ten jest o wiele mniej skomplikowany i życie kończy się tak jak zdmuchnięcie świeczki – wszystko się skończy i nic po nas nie pozostanie. Z kolei osoby wierzące boją się i ciągle przeprowadzają analizę swojego życia, zaczynają bać się jeszcze więcej i robią inwentaryzacje tych dobrych i złych uczynków, aby uzyskać zbawienie i najlepsze miejsce „gdzieś tam”. Miejsce, o którym nikt tak dokładnie nie wie gdzie ono się znajduje. Do której grupy chciałbym być zaliczony? Sam się jeszcze dokładnie nie określiłem. I może właśnie dlatego jest mi łatwiej mówić o śmierci.
Wielokrotnie przerabiałem ten temat z moją 94-letnią mamą. Zaczęliśmy mówić o śmierci i o przemijaniu z chwilą, kiedy mój ojciec zasnął na zawsze, a w jego przypadku, było to dobrodziejstwo, gdyż wiele się nacierpiał. Dużo wcześniej ojciec wspominał, że trzeba zorganizować sobie jakiś „domek” na cmentarzu. Ale nigdy nie zrobił kroku na przód w tym kierunku. Z chwilą, kiedy ojciec zamknął oczy na wieki, wszystko pozostało na barkach mamy. Pogrzeb, na jakim cmentarzu, w jakim mieście, jaka ceremonia i gdzie stypa, na którą trzeba w jakiś sposób zaprosić żałobników? Jak podzielić ojca ulubione rzeczy i komu je oddać? Z tego nawału nierozwiązanych za ojca życia spraw, mama wpadła w niesamowitą traumę, nie tylko przez stratę najbliższej jej osoby, ale również z niezaplanowanej góry niezbędnych obowiązków. Ja i brat mieszkaliśmy od dawna poza Polską i byliśmy z daleka od tego problemu. Dla mamy było to za wiele i na cmentarzu, niemalże u stóp ojca, dostała silnego zawału serca i dzięki natychmiastowej pomocy udało jej się przeżyć. Ja, po skontaktowaniu się z pracą, mogłem prawie miesiąc pozostać z mamą w tych trudnych dla niej chwilach.
Wiele nas to nauczyło i może przyda się innym. Śmierć można „delikatnie” zaplanować, chociaż nie jest to zbyt wesoły temat. Wszystkie te niezbędne pośmiertne sprawy można, jak się okazuje, często nawet w żartobliwy i delikatny sposób postanowić, kiedy jeszcze jest czas. Ja wiem już, na którym cmentarzu chce mama spocząć, jak ma być pochowana, czy ze szwedzkim księdzem, czy bez, nawet wiem, jakie ubranie ma mieć na sobie, jaka muzyka ma być grana w kaplicy podczas zadumy i chwili wspomnień.
Może się wydawać, że żartuję sobie z tak ważnego obrządku, jakim jest pochówek. NIE, absolutnie NIE! W naszym przypadku łatwiej nam było o tym rozmawiać, bez strachu. Po śmierci ojca nie rozpaczałem i nie rwałem na sobie szat. Cała rodzina wiedziała, że już się nie będzie męczył. To dobre wytłumaczenie. Po Jego pogrzebie wydawało nam się, że jest w dalszym ciągu z nami, chociaż go nie widzimy. Nawet wielokrotnie rozmawiałem na niby z nim, z niewidzialnym ojcem, specjalnie, kiedy nie mogłem czegoś znaleźć i mówiłem sam do siebie, że to ojciec nie położył coś na miejsce. Mama otrzymała wsparcie i wiele pomocy od rodziny i znajomych, bo to ona właśnie tego najwięcej potrzebowała. Ojciec już niczego nie pragnął spoczywając w „domku”, o którym wspominał, ale nigdy nie zaczął „ustalać” jego adresu i konkretnego miejsca.
Jakoś łatwo mi się mówi o ojca śmierci – wybaczcie mi, ale to moje prawo i z tym mi łatwiej. Przecież różni ludzie w innych kulturach ten obrzęd celebrują zupełnie inaczej niż nasz polski standard. Indianie palili swoich zmarłych przodków, tańczyli i śpiewali wokół ogniska. Wierzyli, że „tam” jest lepiej. Romowie, zwani również Cyganami, stawiają na grobie jedzenie, kieliszki i wódkę, tak jakby odbywało się przyjęcie wraz ze zmarłym. Ja to popieram. To nie pogaństwo. Przecież wszyscy wiemy, że Romowie są niezwykle religijni.
Na te nieuniknione smutki ja mam swój sposób. Po pierwsze, już zakomunikowałem mojej „śmierci”, że muszę żyć dłużej niż mama, a jak wspomniałem ma ona 94 lata, a ja zaledwie 73. A więc mam jeszcze wiele do przeżycia i do zrobienia. Muszę wyremontować łazienkę, zrobić porządek w garażu i na strychu. A na to potrzeba wiele czasu. Zupełnie nie mam wolnej minuty, żeby bać się śmierci.
Kiedyś, podczas nieprzespanej nocy, pomyślałem sobie, że z tą śmiercią może da się w jakiś sposób oswoić. Dla rozweselenia sytuacji zacząłem przypominać sobie wielokrotnie czytaną w dzieciństwie bajkę o Panu Twardowskim. Udało mu się ten lęk przed śmiercią oswoić i wynegocjował u diabła wiele lat życia. Zasmakował życia i pozałatwiał stare zaległe sprawy. Jemu się udało. Codzienne tańce i swawole kolorowały każdy jego wygrany dzień. Z diabłem nie chciałbym podpisywać żadnego cyrografu, chociaż parę lucyferów znalazłbym niedaleko siebie.
Umówiłem się sam ze sobą i wiem już dzisiaj, że trzeba przestrzegać kilku punktów i zasad. Między innymi trzeba zadbać o relację z bliskimi, porządkować nie tylko rzeczy materialne. Żeby pomóc najbliższym, należy bardzo delikatnie, a może nawet żartobliwie, poruszyć temat miejsca ostatniego spoczynku, co zrobić z rzeczami, które po sobie pozostawimy. Jak na razie nie jest źle z tymi moimi przemyśleniami.
Po raz któryś z kolei przypomniało mi się opowiadanie Astrid Lindgren o „Braciach Lwiego Serca”. Przecież bracia Skorpan i Jonatan mieli przepiękną pośmiertną przygodę w Nangijali, po drugiej stronie gwiazd, to tak jakby odpowiednik naszej „Niebieskiej Krainy”. Jeszcze za życia umawiali się, że niebawem się tam razem spotkają. Radość była bez końca, nawet w chwili śmierci. Wiem, że to baśń dla dzieci, ale jeśli dorosłym pomoże – czemu nie zastanowić się nad nią raz jeszcze?
Ja stworzyłem dla siebie opowiadanie, które mi pomaga. Wiele lat temu przyjaźniłem się z Piotrkiem Janczerskim z zespołu NO TO CO i Bractwo Kurkowe. Ceniłem go bardzo za podejście do życia, za kulturę, za spokój i, oczywiście, za poezję, teksty do piosenek, które często pisał sam. Jedna z jego mądrości przekazanych w tekście piosenki pt. „Teatr Życia” utkwiła mi w pamięci i wielokrotnie myślałem o tych słowach dopasowując je do siebie. Po pierwsze: że ze sceną miałem do czynienia niemal codziennie w pracy w Polsce. Chociaż często po drugiej stronie kurtyny, ale poznałem ten zapach teatru, te światła, głosy i ciszę, która pojawiała się podczas lub tuż po spektaklu. Postarajcie się mnie zrozumieć, dlaczego tak myślę.
Czas narodzin, bo jak na początku artykułu wspominałem – i jest to pewne – każdy z nas się rodzi. Rodzice wiadomość o przyjściu na świat nowego członka rodziny rozsyłają dosłownie do wszystkich znajomych. To tak jakby afisze porozwieszane na całym mieście o nowym przedstawieniu w teatrze. Dla wyjaśnienia i dla lepszego zrozumienia tej mojej filozofii „życia teatralnego”, proponuje w spokoju przeczytać słowa, jakby scenariusza, pt. ”Teatr życia”.
I druga pewność życiowa – te światła w teatrze życia zgasną, kotara nas zasłoni. Widzowie wstaną i w ciszy rozejdą się do domów. Ale ten mój spektakl zapiszą w pamięci. Nie dlatego, że był jakiś wspaniały i nadzwyczajny. Był indywidualny, inny. Bo przecież każdy z nas ma napisany własny scenariusz.
Niezwykłe jest tylko to, jak my sami tę sztukę zagramy.
Marek Lewandowski
”TEATR ŻYCIA”
Czas szybko mija, po dniu noc znów nastaje
Gaśnie słońce zmęczone całodziennym czuwaniem
Gasną już światła, tak się kończy twa rola
Ta największa z ról, pusta już widowniaLecz nim odejdziesz, gdzie wieczny cień
Zagraj raz jeszcze do śmiechu, do łez
To pozostanie po twoich dniach
Ten tylko uśmiech i tylko ta łzaCienie majaczą, powracają jak żywe
Tyle gestów i słów, w których tli jeszcze życieLecz nim odejdziesz, gdzie wieczny cień
Zagraj raz jeszcze do śmiechu, do łez
To pozostanie po twoich dniach
Ten tylko uśmiech i tylko ta łzaGasną już światła, tak się kończy twa rola
Ta największa z ról, pusta już widownia(tekst do piosenki ”Teatr Życia”napisał Piotr Janczerski)