Pragnienia sięgające wyżyn żywią się nadzieją, że znajdą tam swoje miejsce, tymczasem żyjemy na pograniczu pomiędzy suwerennością, której nie mamy, a Czymś Wielkim, czego nie potrafimy sformułować, opisać, zrozumieć. Jakim sposobem mamy być zwornikiem dwóch światów, kiedy nie znamy swojego miejsca i przydatności, a wszystko co potrafimy to budowanie niezdarnych refleksji, wyciąganie na oślep rąk w przyszłość, oraz szamotanie się z i niszczenie teraźniejszości?
Jednocześnie nie potrafimy żyć bez złudzeń, jednego dnia życie jest dla nas darem niebios, innego biczem.
Skupieni na sobie łatwo przeoczamy, że życie polegające na obcowaniu z faktami, zagradzają drogę złudzeniom. Paradoksalnie w międzyczasie zdobywamy doświadczenie, że najprostszą drogą do zadowolenia z życia jest korzystanie z najprostszych narzędzi. To z kolei uczy, że zło zaczyna się od najprostszych usprawiedliwień, zaś ich poszukiwanie czyni drogę tylko trudniejszą.
Tymczasem sprawy mogą być proste jak cięciwa łuku: Rozum dzieli drogi na kategorie, intuicja na poziomy, serce nie dzieli na nic. Punkt! Starożytni gnostycy uważali, że byt biologiczny wcale nie jest najważniejszy, wierzyli w niebiańskie hierarchie i że światem materii rządzi zło. Być może mieli rację, ale czy ktoś to sprawdzał?
Niestety nie doznajemy niczego, na czym moglibyśmy się oprzeć, a nadzieja że kiedyś doznamy wątła. I tak budujemy na pragnieniach i złudzeniach podejrzenia, że wszystko może być zupełnie inaczej niż myślimy, a z nieznanych przestrzeni nie sączy się ku nam nic, choćby kropelka nadziei.
Z rzeczywistością, która nas ciasno otacza, idzie nam niespecjalnie, ponieważ nie potrafimy znaleźć w niej wyraźnego sensu, a na domiar złego życie stawia przed nami coraz bardziej skomplikowane wymagania. Wymyśla nam nieomal dosłownie z minuty na minutę nowe i od razu wyspecjalizowane formy, jednocześnie jakby z machiawellistyczną ochotą nie wskazując celu.
Prawdę mówiąc to wszystko przestaje już dziwić, ale pretensje pozostają aktualne. Zgoda, życie zawsze zdążało i zdąża ku jednemu celowi, ku śmierci, ale to w którym przyszło nam uczestniczyć, czyni to w coraz bardziej skomplikowany sposób. Co z tego, że staramy się pojąć rządzące tym wszystkim mechanizmy, skoro brak nam znaku, który wskazałby, którzy bogowie kierują naszym istnieniem, Wierutnego Kłamstwa, czy Wielkiej Prawdy?
Jaki sens niesie z sobą szamotanie się parędziesiąt tysięcy dni i nocy w mrokach instynktów i udawanie, że przymus ciągłego działania jest tym, czego pragniemy ponad wszystko? Niech podniesie rękę kto rozumie, co dobrego tkwi w tym, że życie właściwie sprowadza się do odruchów, do spełniania zachcianek zmiennych jak pogoda.
Czemu lub komu ma służyć brak widocznego celu, z czego jeśli nie z przerażenia, bierze się wiara w istnienie ponadludzkich postaci i praw? Ktoś powie – Wiara w wizje. Jakie wizje? Stały postęp prowadzący ku rozkwitowi duszy, oraz jej wstąpienie na boskie ścieżki wiecznej szczęśliwości?
Nie wiadomo skąd brane obietnice zawierają w sobie tyle prawdy, co stwierdzenie, że wszyscy mieszkańcy ziemskiego globu są szczupli, za wyjątkiem grubasów. Idę za Arturem Rimbaut: Moje dwa grosze rozumu już się skończyły.
A powietrze aż drga od udawaczy! Brzęczą jak trzmiele skrzydełkami apostołowie, bogowie, boginie, namazani święci i koniunkturalnie uzdolnieni guru, bzykają roje samomianowanych metafizyków różnej maści i specjalizacji. Jak jaskółki nisko latające zapowiadają burzą, tak Ziemi ogłaszają swoje memento niewysoko za to gęsto latający duchowi przywódcy.
A zatem co? Nic, lub niewiele. Przeszłość to jajko stłuczone, przyszłość to jajko wysiadywane, zanotował Paul Eluard.
Andrzej Szmilichowski