W wieku przedszkolnym przeżywałam lęk, ale nieporównywalnie mniej przykry niż ten dotyczący mamy. Był to tylko rodzaj lekkiej fobii. W tym wypadku przemiot lęku był jak najbardziej materialny, natomiast jego przyczyna nieracjonalna i niejasna.
W tym czasie mieszkała u nas czasowo najmłodsza siostra ojca, Ida. Jako mała dziewczynka nie byłam wtajemniczona w przyczynę tego stanu rzeczy. Ciocia Ida była wtedy młodą, 25-letnią kobietą z ekonomicznym wykształceniem i udało się jej prawdopodobnie dostać korzystną pracę w Warszawie. Ponieważ reszta rodziny cioci mieszkała nadal na Śląsku, ciocia przeprowadziła się do nas, gdzie dostała do dyspozycji mały pokoik. Dodatkową tego przyczyną mogło być zaostrzenie norm mieszkaniowych wedle których przysługiwało zaledwie 9 m2 na osobę. W naszym 70-cio metrowym mieszkaniu zameldowani byli tylko rodzice i dwoje dzieci. Aby nie dokwaterowano nam przymusowo kogoś obcego, rodzice mogli zaproponować cioci lokum. Wkrótce ciocię Idę zaczął odwiedzać adorator. Kto wie, może znali się już wcześniej i ciocia pragnęła przenieść się do Warszawy, aby być bliżej ukochanego. Wielbiciel cioci był rosłym, przystojnym młodzieńcem. Natura obdarzyła go ciemną, niezwykle bujną, falującą czupryną. I właśnie jego spiętrzone włosy budziły we mnie lęk połączony z fascynacją.
– Wujek ma schody na głowie – zwierzałam się mamie.
Nie widziałam nigdy przedtem tak obfitej i imponującej męskiej fryzury. Nieliczni podtatusiali panowie w moim otoczeniu byli już po czterdziestce i mieli mizerne włosy lub początki łysiny. Nie mówiąc nawet o ojcu, który zaczął łysieć już w harcerstwie.
Młodzi spędzali długie godziny w małym pokoiku. Mama pilnowała, aby drzwi pozostawały uchylone. Niekiedy drzwi się zamykały. Mama krążyła wtedy niespokojnie w pobliżu szukając pretekstu aby zapukać, sprawdzić co się dzieje i nie dopuścić do żadnych intymności. Widocznie czuła się odpowiedzialna za morale cioci. Czasem zapraszała młodych do dużego pokoju na poczęstunek. Kiedyś podczas takiej wizyty zostałam zawołana aby przywitać się z adoratorem cioci, który wówczas awansował już do roli narzeczonego. Siedział na fotelu-amerykance, podczas gdy panie krzątały się przy stole. Podeszłam posłusznie do gościa i wzrok mój natychmiast powędrował w górę ku włosom. Ponieważ mama wiedziała o mej fobii, zdradziła mu pewnie tajemnicę. Młody człowiek zauważył natychmiast moje zainteresowanie.
– Kochanie, czemu tak się przyglądasz moim włosom? – zapytał podstępnie z nieukrywanym rozbawieniem.
Zaczerwieniłam się ze wstydu. Jak tu wytłumaczyć, że boję się jego włosąw. Nie mogłam przyznać się do tego nieracjonalnego lęku i postanowiłam uratować się małym kłamstwem.
– Nie patrzę wcale na włosy, tylko na obrazek tam wysoko na ścianie – odpowiedziałam z godnością.
Rzeczywiście, nad głową delikwenta wisiała akwarelka przedstawiająca fragment warszawskich Łazienek. Ale widocznie nikt w to nie uwierzył, bowiem całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Ciocia Ida wyszła wkrótce za mąż za swego ukochanego i młodzi przeprowadzili się do własnego mieszkania. Moja fobia powoli ustąpiła, ale jeszcze przez długie lata czułam lekkie onieśmielenie w obecności przystojnego męża cioci, który do późnej starości zachował bujną fryzurę.
We wczesnym dzieciństwie nękał mnie jeszcze inny lęk. Był to strach konkretny i umotywowany, wynikający z powojennej rzeczywistości. Historia ta wymaga krótkiego wprowadzenia.
Na ulicy Reytana mieszkała ciocia-babcia, Frania, z córką i wnukami. Do dziś nie zgłębiłam w pełni zawiłości naszego pokrewieństwa. Córka cioci, Janka, była krawcową, szyła mnie i mamie ubrania. W owych czasach trudno było znaleźć w państwowych sklepach gotową, przyzwoitą konfekcję. Usługi krawieckie były nadal stosunkowo tanie, a ciocia Janka na pewno nie brała od nas dużo. Sukienka do komunii i jesienny płaszczyk wyszły spod jej igły. Cierpiałam bardzo, że sukienkę ozdabiały skromne zakładki zamiast falbanek. Moje przyjaciółki dostały sukienki z falbankami. Ale zakładki były praktyczniejsze. Można je było rozpuścić i w ten sposób podłużyć sukienkę, która miała służyć przez kilka lat przy innych kościelnych uroczystościach. Płaszczyk z szarożółtego tweedu miał aksamitny kołnierzyk i luźny, nieforemny, fason. Szyty również na wyrost został po roku dołem odpuszczony. Niestety, materiał wyblakł i ciemniejszy kant bardzo rzucał się w oczy. Jako dziecko nie zwacałam na to uwagi, ale, niestety, zostałam uwieczniona w tym płaszczyku na rodzinnej fotografii, która trafiła do uczelnianego archiwum wspomnień i pamiątek po ojcu. Oglądając po latach to zdjęcie obawiam się, że przynoszę ojcu wstyd wyglądając nie jak zadbana córka szacownego naukowca, tylko jak przysłowiowe „siódme dziecko stróża”.
Ale to nie ubrania były przyczyną mego dziecinnego lęku. Lęk wywodził się z faktu, że w kamienicy cioci Janki nie było schodów. Dom ucierpiał w czasie wojny i chociaż mieszkania nadawały się do użytku, klatka schodowa uległa zniszczeniu. Zamiast schodów zbudowano więc prowizoryczne drewniane, bardzo strome pomosty z poprzecznymi szczeblami zamiast stopni. Poręcze również z desek, podobnie jak pomosty, chwiały się przy każdym kroku. Panicznie bałam się iść po nich. Mama ubezpieczała mnie wprawdzie z tyłu, ale ja mimo to umierałam z przerażenia. Nie wiedziałam, czy trzymać się poręczy, czy ręki mamy. Wędrówka trwała długo, ciocia mieszkała na trzecim pietrze. Do dziś miewam koszmary senne w których przeżywam wspinaczkę po chyboczacych się pomostach.
Teresa Urban